11.14.2015

It's time we finally look at what we've done and wake up.

Przybywam z nowym rozdziałem. Całkowicie nowym. Postanowiłam jednak opublikować nową wersję, czyli historia Lily od początku. Jest trochę inaczej, ale zmieniłam kilka szczegółów. Jak się spodoba, będę publikowała dalej, jak nie wrócę do starej.
Rozdział jest wyjątkowo długi i bardzo za to przepraszam, ale pisałam w dokumentach, nie dzieląc na rozdziały, więc teraz musiałam wybrać szybko i nie urywać w połowie akcji. Wyszło jak wyszło. Liczę na szczere komentarze, bo nie ukrywam, potrzebuję motywacji. Bardzo stresuję się nacisnąć OPUBLIKUJ, bo nie wiem jak te wypociny będą przyjęte, ale trudno, już za późno. 
Jeszcze raz przepraszam, że tak dużo, ale to niestety moja wada. Lubię dużo pisać.



     Na kark spadają mi zimne krople deszczu. Jest tak ciemno, że nie widzę nawet własnej dłoni. Czy oślepłam? Poruszam się do przodu, wyciągając przed siebie ręce. Serce wali mi tak głośno i mocno, sprawiając mi ból. Wiem, że nie jestem tu sama. Słyszę czyjś nerwowy oddech. Idę dalej. Stąpam ostrożnie po śliskich liściach, prawie tracąc równowagę. 
     Jestem w koszmarze. Moje powieki są ciężkie, nie mogą się otworzyć. Mam wrażenie, że zostały szczelnie zaszyte. Chcę uciec, ale to wydaje się niemożliwe. Co chwila zahaczam o ostre gałęzie, które ranią moje nagie ramiona. Jest mi tak potwornie zimno. Mam na sobie tylko szorty i koszulkę brata. Och Charles. Czy już nigdy go nie zobaczę? 
     Przyspieszam. Jestem mokra, cała drżę. Włosy przyklejają się do moich spoconych policzków. Nie mogę nawet odgarnąć ich na bok. Chcę widzieć. Chcę otworzyć oczy. Unoszę ciężkie powieki, orientując się, że stoję w lesie, a deszcz nie pozostawia na mnie suchej nitki. Kulę się, obejmując ramiona. Głos odmawia mi posłuszeństwa. 
     Nie pamiętam jak się tutaj znalazłam. Ciągle słyszę czyjś ciężki oddech i kroki. Rozglądam się, ale nikogo nie widzę. To nie dzieje się w mojej głowie. Widzę cień i aż wzdrygam się, bo on rośnie i rośnie. Staje się wielki i potężny. Ma prawie trzy metry. To nie jest normalny człowiek. To potwór! 
     Biegnę, a serce podchodzi mi do gardła. Potykam się o korzenie, które jakby umyślnie pojawiają się pod moimi stopami. Wołam o pomoc. A może tylko mi się zdaje? Nie mogę nawet otworzyć ust. Czuję jakby też były zaszyte. Wiem, że nie mogę się obejrzeć, ale jestem słaba. Jestem tchórzem. Chcę go widzieć. Mojego prześladowcę. 
     Zatrzymuję się i zamieram, bo wyczuwam teraz oddech na swoim ramieniu. Zamykam oczy pełne łez. Jego palce oplatają moją szyję. Wiem, że jest wysoki i silny. To mój osobisty strach. Pojawia się wtedy gdy najmniej się go spodziewam. Gładzi mnie po głowie, odgarnia na bok włosy. Śmieje się, tak pięknie i to sprawia, że staje się upiorem. Bo jest taki idealny. Taki niebezpieczny. Owija palce coraz ciaśniej, a mnie nie starcza czasu, by nabrać porządny oddech. Dusi mnie. Znowu. 
     Zrywam się z łóżka całą zlana potem. Przez okno mojego pokoju przedostaje się blask księżyca. Koszmar. Głupi koszmar. Biorę poduszkę i ciskam nią w ścianę, potem wstaję i robię to jeszcze raz. Mam ochotę krzyczeć, ale muszę się uspokoić. 
     Światło zapala się nagle nad moją głową, a ja nie przestaję uderzać poduszką o ścianę. Pierze sypie się wkoło i ten obrazek powoli mnie uspokaja. Oddycham głęboko i osuwam się na ziemię tuż przy ścianie. Charles siada obok mnie i obejmuje moje ramię. 
     — Koszmar — mamroczę, ukrywając twarz w dłoniach. Przytakuje ze zrozumieniem, co trochę mnie denerwuje, bo on przecież nie wie co to znaczy bać się spać we własnym pokoju, własnym łóżku. Nie ma takich problemów. 
     — Chcesz, żebym został? — pyta. Przytakuję, oddychając głęboko. Wolę wylać sobie na głowę kubeł zimnej wody i już nigdy nie zamknąć powiek. 
     Oboje wstajemy. Podnoszę też moją kochaną poduszkę i rzucam się na łóżko z twarzą przyciśniętą do materaca. Wydaję z siebie jęk, tłukąc pięściami w ścianę. Chcę coś rozbić, rozedrzeć na strzępy, potłuc, popsuć, zniszczyć. Jestem w tej chwili jak pocisk i lepiej niech nikt nie staje mi na drodze. Odwracam się, kładąc na plecach i patrzę w stronę okna. 
     — Dlaczego tak się na mnie gapi? — pytam. Charles kładzie się obok mnie, patrząc w ten sam punkt.
     — Kto?
     — Księżyc — odpowiadam. Twarz mojego brata rozpromienia się. Trąca mnie lekko łokciem
     — Seria głupich pytań? — pyta. Nie daje mi jednak dojść do słowa i dobrze, bo mam ochotę tylko słuchać i słuchać i już nigdy nie otwierać ust. — Zakochał się w tobie. Jest jedyny, tak jak ty — mówi. Śmiejemy się cicho. Powoli zapominam o koszmarze. Próbuję naciągnąć nogą kołdrę, ale jestem w tym naprawdę kiepska. 
     — To głupie — mówię cicho. 
     — Nie, to prawda — zapewnia. 
     Milczymy.
     Zapominam się rozpłakać, krzyczeć, zamknąć się w sobie. Rozmowa z kimkolwiek o mojej inności zawsze sprawiała mi przykrość. Bo jestem odmieńcem. Bo jako mieszkaniec A05 powinnam mieć zielone oczy, a one są zupełnie inne. Jedno zielone, drugie niebieskie. 
     Wtulam się w poduszkę i zamykam oczy. Koszmar powraca, a ja drżę, nie mogąc wybić go sobie z głowy. Oddycham nerwowo, chcąc myśleć o czymś przyjemnym. Ale nic nigdy przyjemnego nie przytrafiło mi się w życiu. 
     — Lily? — Charles łapie moje ramię i potrząsa nim. Słyszy jak szlocham i żałuję, że nie potrafię płakać wewnątrz siebie, tak cichutko, niezauważalnie. — Przestań, to był tylko sen. To nie dzieje się naprawdę — zapewnia. Głos ma taki miękki, jakby rozmawiał z dzieckiem. Wyciera mi łzy z twarzy, a ja staram się na niego nie patrzeć. 
     — Wiesz co… Bo ja tak sobie myślę, że… To prz-przytrafia się m-mi, bo… Złe rzeczy złym ludziom — jąkam się, przyciskając pięść do ust. — Bo ni-nie zasługuję na n-normalne ż-życie…
     — Musisz się uspokoić — mówi cicho, rozcierając moje ramiona. — Wiesz, że mówisz straszne głupoty? Moja siostra jest najcudowniejsza na całym świecie, nie obrażaj jej.
     Przechodzi mi. Śmieję się smutno, wciskając twarz w poduszkę. Może faktycznie przesadzam? A może jestem po prosto taka słaba i żałosna. Kładę się na plecach, patrząc w sufit. Pociągam nosem, zaciskając mocno wargi. 
     — Boję się, że ktoś kiedyś je zobaczy. Moje oczy. A wtedy nas rozdzielą i oboje pozostaniemy sami — szepczę przez zaciśnięte mocno gardło. 
     Przez siedemnaście lat ukrywam oczy za okularami przeciwsłonecznymi. Noszę je zawsze i wszędzie. Nawet wtedy gdy słońce ukrywa się za chmurami. Nie mogę ryzykować. Boję się, że gdy władza dowie się o mnie, zostanę zabita, bo nie pasuję do przedziałów i zakłócam ich normalne funkcjonowanie. Jestem w stanie się ukrywać, jeśli tylko będę bezpieczna. 
     Jestem tak zmęczona, że moje powieki same się zamykają. Zapominam o tym, że muszę się bać i usypiam. 
     Zapominam o nim. O moim strachu, który pojawia się co noc w koszmarach. Wielki, niebezpieczny, raniący mnie. Zastanawiam się czy to człowiek? Czy ktoś jest w stanie skrzywdzić drugą osobę tak, jak on krzywdzi mnie podczas snu? Nie uzyskuje odpowiedzi na to pytanie, bo zmęczenie odbiera mi świadomość. 

      W moim pokoju jest pełno pierza. Odgarniam je na bok nogą, po czym wychodzę z pokoju. Mój brat uśmiecha się do mnie promiennie. Nie zamieniamy ze sobą słowa. On ma swoje zajęcia, ja mam swoje. Zapewne będę włóczyła się po A05 i wrócę do domu dopiero wtedy, gdy mój brzuch się upomni i trochę zgłodnieję. To mój plan na ten dzień. 
     Zabieram bluzę Charlesa z krzesła. Zapewne chciał ją dzisiaj założyć, ale jak zwykle go ubiegam. Moje ubrania dzielą się męskie po bracie i damskie, które mogę policzyć na palcach jednej ręki. Wychodzę na zewnątrz, nie zapominając o okularach, które od razu wkładam na nos. 
     Jest zimno, a ja drżę na całym ciele, ale nie zawracam. Wkładam ręce do kieszeni, zwiedzając po raz setny mój marny przedział. A05 jest takie ubogie. Co prawda jest tu zielono, wiosną rosną kolorowe kwiaty, ale to co z pozoru wygląda na piękne nie zawsze się takie okazuje. 
     Idę przed siebie, wbijając wzrok w znoszone trampki. Wyglądam okropnie, co satysfakcjonuje mnie w głębi ducha. Nikt nie chce poznawać takiej okropnej dziewczyny. Nikt nigdy nie powie o mnie, że jestem ładna. Moje oczy świadczą o niedorozwoju, to słyszę od innych. Zostawiła mnie własna matka. Mnie i Charlesa, mimo że on jest w pełni zdrowy i sprawny. Wolała nas porzucić i zacząć nowe życie niż słyszeć, że ma chore dziecko. Kiedyś dużo płakałam. Koledzy mojego brata wyśmiewali mnie, bili, nie zważając na to, że jestem dziewczyną. Nie szanowali mnie. Nikt mnie nigdy nie szanuję. 
     Kopię kamyk, patrząc jak znika w gęstej trawie. Skręcam, kierując się w przeciwną stronę od miejsca, gdzie znajdują się wysokie siatki odgradzające A05 od innego przedziału. Nie mogę się tam zbliżyć. To samobójstwo. Jest tam dużo strażników, którzy pilnują, by nikt nigdy nie przekroczył granicy. Zapewne chcieliby bym zdjęła okulary, a ja nie mogę tego zrobić. 
     Muszę być silna. 
     Przystaję, widząc coś czego nie powinnam była widzieć. Jestem w odległości kilkunastu metrów od siatki. Nie dostrzegam żadnego strażnika, więc pozwalam sobie zbliżyć się trochę. Serce wali mi coraz głośniej. Przemieszcza się powoli do gardła. Ktoś wspina się po siatce. Wspina się. Gapię się z otwartymi ustami, mając zamiar przetrzeć szkła okularów i upewnić się czy to wszystko prawda. Stoję w miejscu, a moje nogi wypuszczają korzenie. Nie mogę się ruszyć. Wspinający się człowiek przekłada nogi na drugą stronę i opuszcza się. Robi to szybko i sprawnie, jestem pewna, że odwiedza przedziały regularnie. Musi wiedzieć o której godzinie przychodzą strażnicy. Jestem pod wrażeniem tej głupoty.
     Zaciekawiona podchodzę bliżej. Wiem, że mnie nie widzi. Ukrywam się za starymi drzewami, które nadają się teraz do zrąbania. Opieram dłoń na szorstkiej korze i patrzę. Dwa metry nad ziemią, jeden metr, zeskakuje. Macha rękami, łapiąc równowagę i ląduję sprawnie na ugiętych nogach. Mój instynkt wyłącza się całkowicie, zapominam o skradaniu się i wchodzę na suchą gałąź, która łamie się pode mną. Zamieramy obydwoje. Wstrzymuję oddech. Odwracam się wolno na pięcie, udając, że nie byłam świadkiem tego jak ten chłopak łazi po siatce jakby nie było prostszej rzeczy na ziemi!
     — Hej! — woła. Nie muszę się obracać, by wiedzieć, że biegnie w moją stronę. Panikuję i rzucam się przed siebie. To nie mój interes. Chcę stąd wiać i nie być w nic wciągnięta. Po prostu znalazłam się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. — Stój! — krzyczy za mną.
     Nie mogę się zatrzymać, ale nie jestem też świetnym biegaczem i po chwili tracę siły i zwalniam. Jestem doświadczona w bójkach. Koledzy Charlesa nauczyli mnie parę sztuczek i teraz jestem w stanie obronić się każdym, nawet dorosłym facetem. Odwracam się i natychmiast zmieniam kierunek. Pędzę w stronę zdezorientowanego chłopaka, który zatrzymuje się, nie wiedząc co robić. Uderzam w niego w tak ogromną siłą, że oboje lądujemy na ziemi. Adrenalina płynie moimi żyłami! Siadam an nim okrakiem i zaciskam pięści. Zsuwające się okulary z nosa tylko utrudniają mi to zadanie, ale staram się uderzać raz po raz w jego twarz. Nie wiem czy nie robię tego za lekko. Boję się krwi i ran. Mój przeciwnik najwidoczniej nie docenił mojej determinacji. Dochodzi do siebie szybciej niż się spodziewam. Łapie moje pięści i odsuwa je od swojej twarzy. Wstaje, a wtedy zsuwam się z niego i ląduję tyłkiem na ziemi. Gdy wstaje, wygląda jak góra. Ma ze dwa metry. Unoszę głowę, widząc jak wyciera krew z warg. Już jest po mnie. Zrywam się na nogi i biegnę, chcąc znaleźć się jak najdalej. 
     Biegnę biegnę biegnę, a nogi plączą się pode mną. Gęsta trawa nie ułatwia mi ucieczki. Muszę po prostu dobiec do domu, zawołać jakoś Charlesa. Zerkam za siebie i aż krew odpływa mi z twarzy. On mnie goni! Jest tuż za mną. Sznurówki rozwiązują mi się pierwszy raz w życiu. Potykam się i lecę do przodu. Ląduję na brzuchu, a okulary upadają metr dalej. Wyciągam rękę w ich kierunku, ale nie mam już najmniejszych szans. Czuję jak mój przeciwnik łapie mnie za kaptur. Stawia mnie na nogi i odwraca do siebie przodem. 
     — Słuchaj… — urywa w tym samym momencie, w którym zaczyna. Jego usta otwierają się szeroko. Puszcza mnie, nie przestając się bezczelnie gapić. Jestem załamana. Widzi mnie. Widzi mnie i moje oczy. Może na mnie donieść w każdej chwili, a wtedy zabiorą mnie strażnicy. Cofam się pospiesznie i uciekam, zalewając się łzami. Nie mam nawet czasu zawiązać sznurówki. Biegnę i biegnę, mimo że wiem, że jest tuż za mną. Wyciąga przed siebie rękę i chwyta mnie za ramię. Przystaję, bo nie widzę już w tym sensu. Orientuję się, że zapomniałam o okularach. 
     Odwracam się, przyciskając rękaw bluzy brata do oczu. Drżę ze strachu. 
     — Spokojnie — mówi cicho, unosząc ręce w obronnym geście. Trzyma moje okulary. Chcę je odzyskać i to jak najszybciej. — Spokojnie — powtarza, widząc jak z trudem łapię oddech. — Jak masz na imię? — pyta, opuszczając powoli dłonie. Serce prawie przestaje mi bić z nadmiaru emocji.
     — Nic ci nie powiem! Nie doniesiesz na mnie! Jak to zrobisz to… To ja powiem, że byłeś tu w A05, a to nie jest twój przedział — grożę. Chłopak jest z A06. Jego oczy są szare jak niebo nad naszymi głowami. Słyszę jak śmieje się cicho, wyraźnie rozbawiony moimi pogróżkami. Mówię śmiertelnie poważnie. Będę go szantażować, póki nie ulegnie. — Przestań! — warczę, wycierając wierzchem dłoni łzy. Zapominam o strachu. Jestem teraz zirytowana i porządnie wkurzona. Zaciskam pięści, mając ochotę znów go pobić, ale mocniej, dotkliwiej. — Czego się śmiejesz! Przestań! — mówię po raz ostatni. Mam ochotę wybuchnąć. Już nie pomoże rozszarpywanie poduszek. Teraz mam ochotę rozerwać jego gardło. 
     — Jak masz na imię? — powtarza, pochylając się lekko, by zmniejszyć dzielący nas dystans. — Nie mam zamiaru na ciebie donosić — dodaje, widząc moje uniesione pięści, gotowe do ciosu. Celuję w jego nos, ale robi błyskawiczny unik. Jego brwi wędrują wysoko na czoło. Jest zaskoczony moją agresją, a ja tylko się bronię. — Skoro nie chcesz po dobroci, wyciągnę z ciebie te informacje siłą — mówi i robi krok w moją stronę. Zamieram. Mam ochotę znów uciekać, nieważne jak bardzo będzie to bez sensu. Chłopak z A06 chwyta mnie w pasie i przerzuca sobie przez ramię. Łapię mocno jego włosy, bo boję się, że spadnę. Widzę jak zakłada sobie moje okulary na oczy. 
     — Postaw mnie na ziemi, bo zacznę krzyczeć, a wtedy wszyscy się tu zbiegną i będziesz miał problem — warczę mu prosto do ucha. Jest rozbawiony. Podrzuca mną, a wtedy piszczę i chwytam koszulkę na jego plecach. 
     — Jak masz na imię, piękna i zabójcza dziewczyno? — pyta. Kopię ile sił, ale nie trafiam w niego. Paruje moje ataki jedną ręką. — Imię — powtarza, łapiąc mnie za nogi, bym nie spadła. Zaczyna kręcić się powoli, a ja dostaję zawrotów głowy. 
     — Prędzej zginę niż ci je wyjawię! — mówię, wbijając palce w jego plecy. 
     Mam wrażenie, że nic nie czuje, a ja wkładam w te ataki sporo wysiłku. Kręci się coraz szybciej. Chcę się uwolnić z jego uścisku i uciec. Unoszę jego koszulkę i drapię go po plecach, aż do krwi. Czy on w ogóle to czuje? Zdaje mi się, że to dla niego jak ugryzienie komara. Poddaję się. Opadam bezwładnie na jego plecy, nie widząc sensu w dalszej walce. 
     — Księżniczko, uspokoiłaś się? — pyta, klepiąc mnie delikatnie po nogach. Wzdycham głośno, przytakując. Po chwili orientuję się, że on przecież tego nie widzi.
     — Tak — zapewniam. 
     Chwyta mnie za biodra i unosi jak małe zwierzątko. Trzyma mnie przez sekundę na wyprostowanych rękach, a ja orientuję się, że nigdy nie patrzyłam na nic z tak wysoka, a potem stawia na ziemi. Wciąż na moje okulary, a ja muszę je odzyskać. 
     — Jak brzmi twe imię? — pyta po raz kolejny. Nie wiem po co mu ta informacja. By złożyć na mnie doniesienie? Bo wyglądam jak kosmita?
     — Lily — mamroczę niewyraźnie, mając nadzieje, że nie usłyszy. Uśmiecha się i wyciąga w moim kierunku rękę. 
     — Jake — przedstawia się. Patrzę na jego dłoń, kręcąc lekko głową. Nie chce mu uświadamiać ile w tej chwili złamał podpunktów prawa. Stanowczo za dużo. — Nie chciałem ciebie przestraszyć — tłumaczy, zabierając rękę. Wywracam oczami, wkładając zaciśnięte pięści do kieszeni spodni. 
     — Nie przestraszyłeś mnie — mówię. Powstrzymuje się od śmiechu i słabo mu to wychodzi. Jego szare oczy śmieją się tak głośno, że aż puchną mi bębenki. — Dlaczego mnie goniłeś? — teraz ja pytam.
     — A dlaczego ty uciekałaś? 
     — Bo mnie goniłeś! — bronię się.
     — Wołałem cię, dlaczego nie zawróciłaś?
     — Bo się bałam? Bo to chyba normalne, że jak jakiś facet ciebie goni, uciekasz, nie? — urywam. Nie chcę mu powiedzieć za dużo. Prawda jest taka, że strasznie kojarzy mi się z moim strachem. Z tajemniczym mężczyzną z mojego snu, który mnie prześladuje. Jest wysoki, tak samo jak on. Nie mogę mu ufać tylko dlatego, bo ładnie się uśmiecha. To wariat!
     — Rozejm? — pyta, a wtedy unoszę wzrok i patrzę w jego szare, uśmiechające się oczy. 
     — Rozejm? — powtarzam niepewnie, nie rozumiejąc o co chodzi. Jake staje w lekkim rozkroku i wkłada obydwie ręce do kieszeni. Ciągle bawi go to co się dzieje. 
     — Tak kwiatuszku, rozejm. Będę siedział cicho i nie doniosę na ciebie władzą i ty tak samo. Zignorujesz to, że właśnie mnie widziałaś na terenie A05, dobra? Umowa stoi? — pyta, unosząc brew. Moje usta wyginają się w tak szerokim uśmiechu, że aż boli mnie twarz. Idealny moment.
     — Spadaj! — mówię i kopię go między nogi. Trafiam idealnie, tam gdzie chciałam. W następnej chwili uciekam. Jęki Jake’a stają się coraz mniej słyszalne. Mam ochotę się śmiać. Ta sztuczka nigdy nie zawodzi. Jestem z siebie dumna. 
     Biegnę i biegnę i dostaję zadyszki, więc zwalniam i padam na twarz, dosłownie. Przewracam się na plecy i oddycham głęboko, zamykając oczy. Wkładam ręce pod głowę. Odpoczywam. Zbieram siły. 
      Może nie jestem taka żałosna jak myślałam? Może jednak kryje się we mnie siła, coś co sprawia, że jestem wyjątkowo, a nie tylko jedyna? Nie ma nic ciekawego w byciu jedynym. To przytłaczające. Zupełnie jakby świat narzucił na moje barki ciężar, który muszę dźwigać tylko ja, bo nie ma drugiej takiej Lily z jednym okiem zielonym, drugim niebieskim. 
     Wzdycham, orientując się, że trawa, na której leżę jest wyjątkowo miękka i jest mi wygodnie. Chcę tu zostać, chociaż na chwilę. Moje życie nigdy nie było beztroskie. Ciągły strach przed ludźmi zmusza mnie do siedzenia w domu, ukrywania się. 
     Czuję nagle jak ktoś chwyta mnie za kostki i ciągnie po ziemi. Podrywam się z piskiem, lądując na plecach. Widzę Jake’a. Jest wkurzony, widać to po jego twarzy. Szarpie mną do góry i po chwili wiszę głową do dołu. Szarpię się i usiłuję trafić go pięścią w kolano, ale za każdym razem robi unik. 
     — Zostaw mnie! — krzyczę, wściekłą na niego nie mniej niż on na mnie. Boję się, że za moment rzuci mną, łamiąc mi kręgosłup. — Zostaw! — wrzeszczę coraz głośniej. Już mnie nie obchodzi, że ktokolwiek może nas zauważyć. Chcę by mnie zostawił i odszedł!
     — Uspokój się dziewczyno — mówi i potrząsa mną. Wszystko zaczyna mnie boleć i mimo że nie chcę, zaczynam płakać. Obejmuję swoje drżące ramiona. Po chwili czuję jak Jake mnie opuszcza. Dotykam plecami ziemi, kładzie mnie ostrożnie, a ja zwijam się w ciasny kłębek. Gdyby nie ból, nie uroniłabym żadnej łzy. — Lily, błagam cię — mówi z powagą w głosie, chwytając mnie za ramiona. Patrzy na mnie, a ja nie wytrzymuję jego spojrzenia i spuszczam wzrok. — Nikt nie może się dowiedzieć, że tu jestem. Tu nie chodzi o mnie — mówi.
     Nie mam zamiaru na niego donosić. Powiedziałam tak tylko po to, by on nie złożył skargi na mnie. Wypuszczam powoli powietrze z płuc i wciskam twarz w kolana. Wdech, wydech, wdech, wydech. 
     — Zostaw mnie — mamroczę. Nie rusza się z miejsca. Wywracam oczami, czując jak gniew rośnie we mnie z każdą sekundą. — Zostaw mnie — powtarzam, tym razem ostrzej. Dźwigam się i patrzę na niego z góry. — I oddaj mi okulary — dodaję, wyciągając przed siebie rękę. Też wstaje, a wtedy przytłacza mnie jego wzrost. Mam ochotę przeklinać. Towarzystwo przyjaciół mojego brata daje się we znaki. Zaciskam pięści i już otwieram usta, ale w tej samej chwili dzieje się coś dziwnego.
     — Padnij!
     Jake obala mnie na ziemię i przyciska do niej aż braknie mi tchu. Krew szaleje mi w żyłach. Oboje dźwigamy się trochę zdezorientowani. Widzę strażnika. Biegnie w naszą stronę i celuje w nas z broni. Dreszcze atakują moje ciało. Dlaczego Jake ma na sobie moje okulary? Jest teraz bezpieczny, a ja? Mam ochotę wydłubać sobie oczy. 
     — CO TO JEST!? — pyta nas, celując we mnie. Tylko we mnie. Mam ochotę sama siebie zastrzelić. — Idziesz ze mną — mówi, łapiąc mnie mocno za ramię. Usiłuję mu się wyszarpać, ale jestem słaba i przerażona. Na dodatek ten głupi strażnik nie wymaga, by Jake zdjął okulary. Szarpię się na marne. 
     W tej samej chwili Jake rzuca się na strażnika. Upadam na ziemię i czołgam się, byle jak najdalej. Widzę jak obaj się biją. Broń leży tuż obok mnie, więc szybko ją podnoszę i celuję to w jednego, to w drugiego. Ręce mi drżą. Nawet gdybym chciała, nie jestem w stanie strzelić. Skoro Jake jest w stanie zaatakować strażnika i zrobić mu krzywdę, co mogło się stać ze mną? Wolę nie myśleć. 
     Zamykam oczy i zatykam uszy rękoma, byle tylko nie słyszeć jęków bólu. To potworne dźwięki, chcę o nich jak najprędzej zapomnieć. Liczę powoli to stu, ale przerywam po dziesięciu, gdy czuję jak ktoś dotyka moją nogę. Unoszę automatycznie broń, a serce prawie wyskakuje mi z piersi.
     — Czy tego chcesz, czy nie — mówi cicho Jake, łapiąc powietrze. Widzę ślady krwi na jego kostkach i aż się wzdrygam. — Musisz iść ze mną, w tej chwili — dodaje i nie czekając na moje pozwolenie, pomaga mi wstać. Jak gdyby nigdy nic, bierze ode mnie broń i przewiesza ją sobie przez ramię. Ciągnie mnie za łokieć, a ja głupia nie stawiam oporu, bo jestem wstrząśnięta tym, co się stało. 
     Nie wiem dokąd mnie prowadzi, nawet o tym nie myślę. Rozwiązana sznurówka plącze się i co chwila się potykam. Nie mamy czasu się zatrzymać, a ja nie mogę jej zawiązać. Zbliżamy się w kierunku siatki, a ja tylko kręcę głową. Jestem pewna, że roi się tam od strażników, a tamten, który nas zaatakował to tylko dowód na to, że się nie mylę. 
     — Chcę wyjaśnień — mówię, orientując się, że to nie najlepszy moment na postój. Jake kręci głową i ciągnie mnie za sobą. Siatka jest coraz bliżej. Rośnie z każdym krokiem. — Chcę wrócić do domu — oznajmiam.
     — Nie możesz. Oni już wiedzą.
     — Co? — pytam, mrugając tysiąc razy. Oboje stajemy i patrzymy na siebie. Mam nadzieję, że się przesłyszałam i że to co mówi, nie jest prawdą. To nie może być prawdą! Ja żyłam tylko dzięki dyskrecji. Dzięki temu, że nikt o mnie nie wiedział. A teraz? To wszystko ma się zmienić, bo widział mnie jakiś głupi strażnik, który teraz na dobrą sprawę leży nieprzytomny? 
     — Znalazłem w jego ręku to — mówi po chwili Jake, jakby czytał mi w myślach. Podaje mi niewielki, uszkodzony przedmiot. Obracam go uważnie, ciągnę palcem po rysach na szklanym ekranie. — Wysłał wiadomość do innych. O tobie — tłumaczy.
     Umieram, bo zapominam o oddychaniu.
     — Co? — pytam. Jestem w stanie powtarzać tylko to jedno słowo, zlepek dwóch liter, jednej sylaby, czegoś nieistotnego. Czuję jak krew kapie z mojego serca. Jak rozdziera się na części, przestaje bić. Mam ochotę upaść na kolana, ale nie robię tego. Po prostu mi się nie chce. Wolę zostać tu, poczekać na kolejny patrol i umrzeć, bo to właśnie mnie czeka. Zdaję sobie sprawę, że wyglądam w tej chwili jak człowiek, który się poddał, bo Jake nie pytając mnie znowu o jakiekolwiek zdanie, podnosi mnie i przerzuca sobie przez ramię. Idzie dość szybko w stronę siatki, a mi nie chce się nawet przeciwstawiać, ani tłuc po plecach. To koniec, powtarzam sobie w myślach. I to wszystko przez nieuwagę. Bo każdy chłopak przynosi mi pecha, od zawsze.
     Na moje dziesiąte urodziny Charles przyszedł do domu ze swoim najlepszym kolegą. Miałam na nosie okulary przeciwsłoneczne, więc nie widział moich oczu. Była z resztą słoneczna pogoda, więc nawet o nic nie pytał. Pamiętam, że dotknął mnie. Dosłownie potarł ręką o moją rękę. Jego dotyk przyniósł mi pecha, bo wstając z krzesła zahaczyłam nogą o stół i upadłam twarzą na blat wybijając sobie dwa mleczne zęby. 
     Utrata zęba to jednak nic w porównaniu co czuję teraz. Zostałam zdeptana przez życie, pobita przez los. Długość mojego życia jest mierzona w klepsydrze, a piasek kończy się tak bardzo szybko. 
     Znajdujemy się już przy siatce. Jake stawia mnie obok siebie i i ciągnie moje ręce. Łapię nimi kolumny, czując jak podsadza mnie. Mówi coś do mnie, pokazuje jak powinnam wkładać czubki butów w otwory, tłumaczy coś, czego nie rozumiem, a po chwili wspina się za mną. Nie mogę się zatrzymać, bo mnie popędza. Ciągnie mnie do góry, o ile jest to możliwe. Działam jak robot. Słucham, koduję, przetwarzam. Łapię siatki, podciągam się, łapię siatki, podciągam się. Idzie mi coraz szybciej, coraz sprawniej. W pewnej chwili moje nogi tracą podparcie i prawie spadam, ale Jake czuwa. Napiera torsem na moje plecy, nie pozwalając mi się zatrzymać. 
     — Mamy naprawdę mało czasu — mówi. Ale ja to wiem. Chcę mu powiedzieć, że przecież rozumiem powagę sytuacji, że nie jestem głupia, ale gdy patrzę w dół od razu kręci mi się w głowie i zapominam słów. Drżę, a siatka rośnie. 
     Kiedy myślę, że najgorsze jest za mną, orientuję się, że teraz muszę przełożyć nogi na drugą stronę i zejść. Z trudem przełykam ślinę. Łapię się mocno kolumny. To koniec. Nie jestem w stanie się ruszyć. Ręce bolą mnie od ściskania, palce mam sztywne i popękane. Wiem, że nie dam rady i nie chodzi tu tylko o strach. Łzy wypływają spod moich powiek, a niewidzialna gula rozpycha moje gardło. Jake jest już na mojej wysokości. Przykłada palec do ust, chce bym się uspokoiła, ale to tylko pogarsza sytuację. 
     — Nie możesz się teraz poddać, spójrz jak mało ci zostało — mówi łagodnie. Jest irytującym ale potrafi dodać komuś otuchy. — Wiem, że się boisz, ale to nic trudnego. Pójdę pierwszy, ty za mną. Będę tuż za tobą — zapewnia i wspina się jeszcze wyżej, by przełożyć nogi na drugą stronę. Chwytam go prędko za skrawek koszulki i ciągnę, by tego nie robił. 
     — N-nie.. J-ja, się b-boję, p-pr-proszę, nie — jąkam się. Pokazuję mu moją popękaną dłoń. Wiem, że nie wytrzymam i za moment spadnę. To dla mnie za dużo. Nigdy nigdzie nie wchodziłam, nawet na drzewa. To dla mnie coś nowego, nie mam takiego doświadczenia jak on. 
     — Wytrzymaj jeszcze chwilkę — mówi i zsuwa się. Jest pode mną. — Wejdź mi na plecy i złap mocno moją szyję — poleca. To szaleństwo. Ja nawet nie wiem jak to zrobić. Jesteśmy na szczycie ogromnej siatki, która równie dobrze może dotykać nieba, a ja mam robić tu nie wiadomo jakie ewolucje i ryzykować własnym życiem, po to, by wejść mu na plecy i zrzucić nas oboje? — Zejdź trochę niżej. Złap nogami moje biodra, potem tylko obejmiesz mocno moją szyję, to proste — zapewnia. Proste, ale nie dla mnie. Oddycham głęboko. Piasek w klepsydrze przesypuje się coraz szybciej, mam wrażenie, że pozostało tylko jedno ziarenko. Czasu jest tak mało. Boję się, że przybędą tu strażnicy. 
     Ale ryzykuję.
     Jake widzi, że powoli schodzę do niego, więc przekręca broń, która wisi mu na ramieniu, tak że teraz znajduje się na jego brzuchu. Wyciągam nogę w jego kierunku. Przesuwa się tak, bym miała łatwiej, a wtedy owijam ciasno nogi wokół jego bioder. Puszczam jedną rękę i łapię jego włosy. Potem drugą i już przywieram do niego z całych sił. Boję się, że ściskam go za mocno, że się udusi albo coś go zaboli i spadnie. Zamykam oczy i boję się je otworzyć. 
    Tak bardzo się trzęsę. Drżę z sekundy na sekundę coraz bardziej. Jeszcze nigdy tak bardzo się nie bałam. Zęby mi szczękają, nie panuję nad moimi zacieśniającymi się rękoma wokół szyi Jake’a. Chcę tylko dotknąć już stopami ziemi. Znaleźć się nisko i już nigdy nie doświadczać tego, co czuję w tej chwili. 
     Coś mną wstrząsa. Jest mi słabo, mogę w każdej chwili go puścić i upaść, ale walczę ze sobą i swoją podświadomością. Zdaje mi się, że to trwa całe wieki, a potem otwieram oczy i widzę, że Jake stoi na ziemi i rozluźnia uścisk moich ramion, bo nie ukrywajmy, duszę go. Zsuwam się z jego pleców i ląduję na tyłku. Mam ochotę śmiać się głośno, turlać i wyrywać garści trawy. Uśmiech znika mi po chwili z twarzy, bo ta trawa jest jakaś dziwna. Rozglądam się, a usta otwierają mi się szeroko. To miejsce jest brzydkie. Podnoszę się prędko, otrzepując ubranie. Wysuszona trawa kruszy się pode mną. Nie ma tu żadnych kolorów, tylko szary. Szary jak oczy Jake’a. Kręcę się w kółko, widząc małe, nędzne domki. Trochę krzywe, niestarannie wybudowane. Stare, sękate drzewa bez liści same się przewracają. Zakrywam usta dłonią. Nie wiem co powiedzieć. Moje życie nigdy nie było bajką i A05 daleko do perfekcyjnego przedziału, ale to co teraz widzę jest koszmarne. 
     Czuję jak Jake zakłada mi na nos okulary. Wygląda na przygnębionego. Wkłada ręce do kieszeni i cofa się o pół kroku. Mija kilka sekund, a on rozkłada ramiona i obraca się.
     — Ta daam — mówi z udawaną euforią. — Mimo mi ciebie gościć w naszych skromnych progach. A06 nie wygląda tak źle przez siatkę, co? — pyta, a ja przytakuję. — No cóż, zależy kto co lubi i do czego się przyzwyczaił — wzdycha i drapie się po głowie. Nie wiem co powiedzieć. Odejmuje mi mowę. 
     — Co robiłeś w A05? — pytam cicho. Dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej? Karcę siebie w myślach. 
     — Chyba teraz jesteśmy wspólnikami, co? — Kiwam głową, a on uśmiecha się słabo. — Nie trudno jest się dostać do A05 — podejmuje, szurając nogą po ziemi. — Kilka kilometrów dalej rośnie sad i co jakiś czas przychodzę tam i zrywam jakieś jabłka czy to, co akurat będzie rosło. Na naszych ziemiach nic nie rośnie, więc muszę skądś brać pożywienie. Jeśli chodzi o mnie, mogę głodować, ale serce mi pęka, gdy widzę jak mój brat chodzi głodny. Robię to dla niego i tylko dla niego, bo ma tylko go — tłumaczy. Wiem, że to dla niego ciężki temat i czuję się potwornie, bo to przeze mnie i moją nieuwagę obojgu nam groziło niebezpieczeństwo. Przyciskam pięść do drżących warg i spuszczam wzrok.
     — Przepraszam — mówię. Śmieje się cicho i kręci głową.
     — Niepotrzebnie mnie przepraszasz — zapewnia. 
     — Przeze mnie wracasz z pustymi rękoma — zauważam. Uśmiech znika z jego twarzy. Czuję się bardzo niezręcznie i nie potrafię nic zrobić, by przegnać tą ciszę. 
     — Chcesz zobaczyć mój dom? — pyta nagle, a ja aż nie wiem co powiedzieć. Kiwam tylko, bo słowa wymykają się z moich ust i nie mam czasu, by je chwytać. Pierwszy raz znajduję się na terenie obcego przedziału. Poprawiam zsuwające się okulary i idę za Jake’iem. I tak nie mogę teraz wrócić. Boję się, że świat się o mnie dowie, a wtedy rozdzielą mnie i Charlesa. Jako mój starszy brat zawsze się o mnie troszczył. Mam nawet wrażenie, że usiłował zastąpić mi w pewnych momentach ojca, którego nie mięliśmy. Patrzę na zgarbioną sylwetkę Jake i zastanawiam się czy on też jest sierotą, tak jak ja. Bo jeśli tak, będzie potrafił mnie zrozumieć, jak mało kto.
     Idziemy w kierunku małego domku, który wygląda na bardzo stary i bardzo niedokończony. Drzwi trzeszczą, gdy Jake je otwiera i zaprasza mnie do środka. Wchodzę niepewnie, rozglądając się uważnie po skromnej kuchni. Widzę dwoje drzwi i ciekawi mnie, co za sobą kryją. 
     Stoję i stoję. Serce uderza mi nerwowo. Nie powinno mnie tutaj być, a jednak jestem. Boję się, ale ten strach jest bez porównania lepszy od tego, którego czułam będąc na plecach Jake’a. Chłopak zagląda do niewielkiego pokoiku, którego skrywają drzwi numer jeden. Wchodzi tam, a ja boję się ruszyć z miejsca. Liczę, ale tylko do dziesięciu, bo dalej nie mogę. Czekam. Wdech, wydech. Wdech, wdech, zapominam o wydechu. Serce podjeżdża mi do gardła i bije w szaleńczym tempie. Mam ochotę zemdleć. Kolory tak nagle opuszczają moją twarz. 
     Słyszę kroki. Drzwi otwierają się gwałtownie. Do kuchni wchodzi chłopiec, trzymający w rękach broń, którą jeszcze nie tak dawno miał przy sobie Jake. Celuje we mnie, a mi kolana drżą coraz bardziej.
     — Kim jesteś? — pyta, mrużąc oczy. Podnoszę wzrok na jego brata, a on wyjmuje z kieszeni naboje i uśmiecha się. Oddycham z ulgi. Przynajmniej teraz wiem, że nie zostanę nieumyślenie zastrzelona. — Jake, kim jest ta pani? — pyta ponownie, odwracając się do niego.
     — To taka super dziewczyna, z którą lepiej nie zadzierać.
     Rumienię się. Autentycznie się rumienię. Jake natomiast uśmiecha się szeroko. Dlaczego to powiedział Czyżby wspominał kontakt mojego kolana z jego kroczem? Mam ochotę ukryć twarz w dłoniach, jest mi wstyd. 
     — Dlaczego? — pyta zaciekawiony chłopiec. Opuszcza broń, zapominając nią we mnie celować. 
     — Jest bardzo odważna — Jake kontynuuje chwalenie mnie, a ja mam ochotę zrobić dziurę w podłodze gołymi rękoma i zakopać się pod fundamentami tego domu. 
     — Jestem Logan, a to mój brat Jake — przedstawia mi się, wyciągając niepewnie rękę w moim kierunku. Jest słodki. Uśmiecham się lekko, ujmując jego niewielką dłoń.
     — Lily — mówię. Patrzy uważnie na moje okulary. Nie mruga nawet przez dłuższą chwilę.
     — Dlaczego je nosisz? — pyta. Znów rumienię się. Znajduję się w niezręcznej sytuacji, z której nie potrafię sama się wydostać. Patrzę na Jake’a, szukając u niego jakiejś pomocy. Przecież nie możemy powiedzieć jego bratu o moich oczach. 
     — No bo widzisz, Lily to taka super dziewczyna i dlatego nosi te super okulary — jąka się. Logan unosi wysoko brew. Coś mi się zdaje, że jest mądrym i spostrzegawczym dzieckiem.
     — Czy pani Lily jest z innego przedziału? Tak jak…
     Jake zatyka nagle buzię swojemu bratu i uśmiecha się do mnie. Coś mi tu nie pasuje. Ciągnie go za sobą w stronę pokoju i zamyka za sobą drzwi. Nie słyszę o czym mówią i nie przychodzi mi nawet do głowy, by ich podsłuchiwać. Siadam zatem na chybotliwym krześle i czekam. 
     Słyszę nagle skrzypiące drzwi wejściowe i aż krew odpływa mi z twarzy. Czy to możliwe, by był to Jake? Dobrze wiem, że nie. Odwracam się i widzę, jak do środka wchodzi chłopak, zupełnie ignorując moją obecność tutaj. Gwiżdże i jak gdyby nigdy nic, kręci się po kuchni. Serce wali mi tak głośno, że dziwię się, że tego nie słyszy. W końcu zerka na mnie i jakby uświadamia sobie, że chyba nie powinno mnie tutaj być, bo odskakuje do tyłu i uderza biodrem o szafkę. 
     Jake wychodzi z pokoju i już zamierza coś powiedzieć, ale jakby o tym zapomina. 
     — Cholera, Duncan? Nie uprzedzałeś, że wpadniesz — mówi jakoś dziwnie cienko. Jego kolega ma na imię Duncan. I jest z A03. 
     Jego kolega ma na imię Duncan. I jest z A03. Duncan. I jest z A03. Duncan i jest niezłym ciachem. 
     Przez chwilę zapominam się i siedzę przy stole, opierając policzek na pięści. Przypatruję się opiętej koszulce Duncana i jego mięśniom. Nigdy nie interesowałam się chłopakami. Unikałam ich, bo przecież przynosili mi pecha, ale mogę w tej chwili przejść obojętnie. Trzeba być wrażliwym na piękno tego świata.
     — Jake, znalazłeś sobie Szarzynkę? Nie jest dla siebie za mała? Rozerwiesz ją na pół! — mówi. Głos też ma ładny. Taki opanowany, głęboki. Aż dostaję ciarek.
     — Nie, to nie tak.
     Jake rumieni się, przecierając dłonią twarz. Wiem, że powinnam była mu pomagać i stanąć po jego stronie, ale zupełnie o tym zapominam. 
     — Lily, możemy porozmawiać? — pyta mnie, zagryzając dolną wargę. Wygląda na zażenowanego. Przytakuję i idę za nim do malutkiego pokoju, w którym znajdują się dwa łóżka. Jedno większe zapewne należące do niego, drugie małe, dla Logana. Jake zamyka za sobą drzwi i opiera się o nie. Wzdycha ciężko, trąc oczy. — Zapomniałem, że dzisiaj spotykam się z przyjaciółmi — mówi.
     — To nic. Nie musisz mi się tłumaczyć — zapewniam. 
     — Wiesz, że nie możesz wrócić do A05 — tłumaczy, unikając mojego wzroku.
     — Oh — wyrywa mi się. Mam zostać tutaj? Serce momentalnie zaczyna mi bić coraz szybciej i szybciej.— Co mam zrobić? — pytam.
     — Możesz zostać w moim domu albo chodź z nami.
     Zastanawiam się, analizując wszystkie za i przeciw.  
     — Duncan też idzie? — pytam. Przytakuje, a wtedy uśmiecham się lekko. — W takim razie czemu nie? Idę z wami. 
.
.
.
.
.
.
template by oreuis