3.01.2016

Whatever you want, Imma make it work.

     Nie śpię, nie mrugam, nawet nie oddycham. Siedzę na łóżku opatulona w trzy koce i gapię się przed siebie. W przeciągu kilku godzin stało się zimno. Usiłowałam rozpalić w kominku, ale nie znalazłam ani kawałka drewna. Rzuciłam tylko w płomienie kulki papieru, które wygrzebałam z foliowego worka na śmieci, ale to wiele nie dało. Pozostawała mi nadzieja, że Jeremy niedługo się zjawi.
     Zaczęło się ściemniać, więc przyniosłam z kuchni latarkę i teraz trzymam ją w ręku pod kocem. Nie jestem nawet pewna czy działa, ale w razie czego użyję ją jako broń.
     Zerkam przez okno i aż dostaję nieprzyjemnych dreszczy. Śnieg znów pada jak szalony. Płatki są grube. Można je łapać i lepić z nich śnieżki. To normalne, że nawet jeśli Jeremy zdobędzie jakiś samochód, powrót do kryjówki zajmie mu dwa razy więcej czasu przez tą pogodę. A wtedy ja powoli zamienię się w sopel lodu.
     Coś stuka i skrzypi. Złodziej, bezdomny albo co gorsza patrol? Nikt nie może mnie tu znaleźć. Wstaję, pozostawiając na ramionach jeden koc, gdyż nie mogę mieć skrępowanych ruchów. Skradam się powoli do przejścia z pokoju do mini kuchnio-jadalni. Unoszę latarkę, ale jej nie zapalam. W ciemnościach dostrzegam wyraźnie ruch. Serce wali mi tak głośno, że jestem pewna, że mój przeciwnik to słyszy. Biorę zamach i uderzam z całej siły przed siebie. Latarka dosięga celu. Słyszę jęk, dość znajomy.
     — Jeremy? — pytam, świecąc w jego twarz. Zamyka oczy od nagłego źródła światła i cofa się, wpadając na stół.
     — Oślepłem!
     — Przepraszam! — wołam, gasząc latarkę. Staram się wyszukać go po ciemku, co nie idzie mi najlepiej. Staję na jego bucie i prawie przewracam go na ziemię. — W porządku? — pytam, macając jego ramiona. Ma takie długie ręce.
     — Jak się cieszę, że nie użyłaś do samoobrony nóż — mamrocze.
    — Niestety to zbyt niebezpieczne narzędzie. Wolałam posłużyć się czymś, czym sama siebie nie zranię — tłumaczę.
      — Bardzo cieszy mnie twoja decyzja — zapewnia, po czym łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą. — Jesteś ubrana? — pyta.
     — Co masz na myśli? Przecież nie paraduję nago, przykryta tylko kocem — zauważam z irytacją.
      — Chodzi mi o okrycie wierzchnie. Na dworze jest piekielnie zimno — tłumaczy. Nawet teraz słyszę jak szczękają mu zęby. To, co mówi nawet nie jest takie głupie. Zakładam kurtkę, którą mi podaje, za dużą, rzecz jasna. Biorę też długi szalik, który muszę okręcić wokół szyi przynajmniej pięć razy i czapkę z pomponem, które noszą małe dzieci. Czuję się idiotycznie, ale w taką pogodę nikt nie patrzy na wygląd człowieka. Liczy się ciepło.
     Widzę na tworze jeepa, który prawie znika pod warstwą puchu. Jeremy zamyka za nami drzwi od kryjówki, po czym daje mi sygnał skinieniem głowy. Biegniemy ile sił w płucach w stronę samochodu. Dopadam do drzwi i niemal je wyrywam, chcąc wejść do środka. Opadam na fotel, czując przyjemne ciepło, aż rumieńce goszczą na moich policzkach. Roztapiam się. Za moment zamienię się w kałużę i wyparuję, skroplę się i tak dalej i tak dalej.
     — Ciepło? — pyta mnie Jeremy. Uśmiecham się szeroko, przytakując. Jest mi błogo. Czy tylko mi się zdaje, czy siedzenie jest podgrzewane? Mój tyłek nigdy nie siedział na czymś tak przyjemnym.
     Jeremy włącza wycieraczki i wykręca, omijając wysokie zaspy. Jazda w takich warunkach będzie trwała całą wieczność, ale jestem w stanie przymknąć oko na czas, bo w reszcie jest mi ciepło.
     Nie wiem ile drogi pokonaliśmy. Dwa metry, może kilometry? My w ogóle ruszamy się z miejsca? Za oknem wciąż sypie śnieg i nie widzę niczego innego. Ani drogi, ani drzew czy nawet budynków. Nie mam pojęcia na dobrą sprawę gdzie jesteśmy.
     Coś szarpie. Samochód podskakuje i gaśnie. Jeremy przekręca kluczyk w stacyjce. Dociska pedał gazu, ale jeep nie rusza. Odwracam się, marszcząc brwi. Utknęliśmy? Jeremy próbuje jeszcze kilkakrotnie, ale nie przesuwamy się choćby o centymetr.
      — Popsuł się? — pytam lekko przerażona. Żołądek ściska mi się mocno. Zaczynam obgryzać z nerwów paznokcie.
     — Nie. To przez śnieg. Nie przejedziemy przez te zaspy — tłumaczy łagodnie, jakby to, że utknęliśmy na środku drogi w taką pogodę nie było czymś, co można nazwać katastrofą. — To nie ma sensu. Musimy zaczekać aż przestanie padać. Jeśli dalej będzie się utrzymywać taka pogoda, wysiądziemy — dodaje. Wcale mi się to nie podoba. Krzyżuję ręce na piersi.
     — Czyli to koniec? Umrzemy tak czy siak? — pytam, nie wyczekując odpowiedzi. — No pięknie! Co zamierzasz z tym zrobić, bałwanie?
      Żart był bynajmniej nie na miejscu, bo za chwilę oboje zamienimy się w bałwany. Naciągam czapkę na uszy, irytując się jeszcze bardziej.
     — Czy o czymś zapomniałam? Może o tym, że muszę nosić tą kretyńską czapkę!
     — Jeśli mam być szczery, wyglądasz w niej słodko — zapewnia, a kąciki jego ust unoszą się. Chyba powraca do niego duch starego Jeremiego. Wystarczyło zamknąć nas samych w samochodzie, a jego zmysły ożywają.
     — Dzięki, ale nie obchodzi mnie twoja opinia. Czuję się jak idiotka — burczę z niezadowoleniem.
     — Jest ci zimno? — zmienia temat.
     — Nie, ale nie pogardzę snem — wzdycham, przecierając oczy. Ogarnia mnie zmęczenie.
     Jeremy wyciąga spod mojego siedzenia koc i okrywa mnie nim. Wtulam się w fotel i zamykam oczy, ale czuję taką dziwną pustkę.
    — A ty?
     — Co, a ja? — pyta. Wzdycham i przechodzę na tylne siedzenia. Klepie miejsce obok siebie, a wtedy gramoli się obok mnie. Przykrywam nas i niepewnie opieram głowę na jego ramieniu. To test. Może po nim nie będę się już wahać.
     Na wpół siedzę, na wpół leżę, opierając się na piersi Jeremiego. Przytulamy się, by było nam cieplej. Wytrzeszczam oczy, wpatrując się w sypiący gęsto śnieg. Jeśli nie przestanie padać, całkowicie nas zasypie, a wtedy umrzemy! Zamienimy się w sople lodu i nim ktokolwiek nas znajdzie, będzie za późno! Powinnam inaczej wykorzystywać ten czas. W końcu leżę pod kocykiem z chłopakiem, który nawet mi się podoba. Mogło być romantycznie, ale tak nie jest. Mój umysł zakrzątają różne myśli. Czy człowiek czuje jak zamarza? Czy to boli? Łapię mocno kurtkę na piersi Jeremiego i zaciskam na niej pięść. Nawiedza mnie klaustrofobiczna myśl, że śnieg zarwie nad nami dach i nas udusi.
     — Jeremy? — pytam cicho. Mruczy, na znak, że słyszy. Ściskam go mocniej. — Może popchniesz samochód? — proponuję. Musimy się stąd wydostać.
     — Niech przestanie padać — mówi cicho, obejmując mnie ramieniem. Już nie chce mi się spać. Jestem przebudzona.
     — Przecież nie przestanie — zauważam, chowając twarz pod jego pachą. Chcę się gdzieś ukryć. Gdzieś, gdzie będzie mi ciepło i nic mi nie będzie groziło. — Nie chcę umierać — panikuję. Muszę przeżyć i tylko to się w tej chwili liczy. Budzi się we mnie drapieżnik, pełen determinacji i chęci do walki. Czuję jak wypełnia mnie siła.
     — Lily?
     — Przestaje padać! To znak! — wołam, wskazując palcem sypiące coraz rzadziej płatki. Los się do nas uśmiecha. Pcham zdezorientowanego Jeremiego w stronę drzwi. — Popchnij samochód! Wyjedziemy stąd — polecam.
     Wiem, że mu się nie chce, widzę to w jego oczach. Mimo wszystko wzdycha ciężko i otwiera drzwi. Wychodzi na zewnątrz, mocując się z wiatrem. Widzę jak rozkopuje wokół śnieg, by odblokować koła. Przechodzę na przód i siadam za kierownicą. Jeszcze nie miałam okazji prowadzić takiego pojazdu. Przekręcam kluczyki w stacyjce. Patrzę w dół, na pedały. Gaz, sprzęgło, hamulec. Sprzęgło, hamulec, gaz. Naciskam do samego końca jeden z pedałów, a wtedy jeep szarpie do przodu. Widzę w lusterku jak Jeremy przewraca się, gdyż napierał z całych sił na tył, by wypchnąć samochód. Teraz leży twarzą w śniegu, a ja jadę przed siebie, nie wiedząc co robić. Uderzam stopą w drugi pedał, hamując gwałtownie.
     Ale przynajmniej wydostaliśmy się z zaspy.
     Odwracam się, orientując, że Jeremy wciąż leży twarzą w zaspie i się nie rusza. Uderzam kilkakrotnie pięścią w klakson, ale to nie pomaga. Otwieram szybko drzwi, wyskakując z samochodu. Przy moim wzroście, wpadam po pas w zaspę. Brnę, rozkopując rękoma śnieg. Poruszanie się w takich warunkach, tym bardziej, że wiatr wieje mi w twarz jest bardzo trudne i męczące.
     W końcu opadam obok niego na kolana i niepewnie klepię po plecach. Wydaje z siebie jęk i powoli dźwiga się na łokciach. Zakrywam usta dłonią, by nie wybuchnąć śmiechem, co byłoby nie na miejscu. Musiał uderzyć głową w samochód, bo teraz na jego czole widać napis „jeep”. Wzrok ma rozmyty, białka mu się wykręcają na wierzch. Łapię jego twarz, a wtedy dochodzi do siebie. Kiwa się lekko na boki, chyba świat wokół niego wciąż wiruje.
     — W porządku? — pytam. Miało to brzmieć poważnie, ale nie jestem w stanie się nie śmiać na jego widok.
     — Nie — burczy. Opada do tyłu i ląduje na plecach. Pochylam się nad nim, klepiąc jego policzki. Wzdycha ciężko, marszcząc brwi. — Umarłem i jestem w Niebie. Nie sądziłem, że anioły są takie piękne — mówi, gapiąc się na mnie. Biorę śnieg do ręki i kruszę go nad jego twarzą. — No dobra, nie umarłem — kaszle, przecierając oczy rękawem.
     — Chyba powinniśmy wrócić do samochodu — zauważam. Przytakuje, ale wciąż leży nieruchomo na plecach. Rozkłada ramiona i robi niezgrabnego aniołka na śniegu. Śmieję się, opadając na bok obok niego. Tarzamy się jak dzieci, popychając i rzucając garściami puszystego puchu. Jeszcze nigdy nie cieszyłam się z takiej głupoty.
      Podpieram się na rękach, patrząc na niego z góry. W miejscu gdzie odcisnęła mu się literka „j”, widać guz otoczony wszystkimi odcieniami fioletu, błękitu i czerwieni. No dobra, lubię go i jestem bardziej za. Chyba bycie atrakcyjną, trzymanie się za ręce i całowanie jest fajne. Nabieram powietrze do płuc i wypuszczam je powoli, by się uspokoić. Schylam się, a wtedy moje włosy opadają mu na twarz. Nie odgarniam ich, co chyba jest błędem, bo oboje się w nich plączemy. Staram się wyszukać na ślepo jego wargi, ale odnalezienie ich jest wyjątkowo trudne gdy ma się zamknięte oczy. Przyciskam wargi do jego brody, potem przesuwam je wyżej. Dłonie mi drżą. To chyba przez to, że chciałam, by było gorąco i namiętnie i w ogóle mi nie wyszło. Jego ręka wślizguje się na mój kark. Przytrzymuje mnie przy sobie, nie zważając na nieudany pocałunek.
     Puszczam jego wargi dopiero wtedy, gdy braknie mi powietrza. Jestem czerwona na twarzy. Upycham kosmyki włosów pod czapkę, zaciskając usta w wąską linię. Leżę częściowo na nim, częściowo na śniegu i gapię się na guza, na jego czole.
     — Lepiej chodźmy, bo… Zimno — zauważa. Przytakuję, podnosząc się pospiesznie. Otrzepuję ubranie, nie będą w stanie patrzeć mu w oczy. Jeremy dźwiga się z jękiem. Cały jest w śniegu. Stoję jak kołek, wbijając wzrok w swoje buty. Są przemoczone i nie nadają się na taką pogodę.
     Jeremy łapie mnie za rękę, nie zważając na to, że mam mokre rękawiczki. Nagłe ciepło wypełnia mnie od środka. Ściskam jego palce i teraz idziemy obok siebie w stronę samochodu. Zapadam się po kolana w zaspach, ale nie zwracam na to uwagi, bo on jest przy mnie. Wyciąga mnie cierpliwie i rozkopuje śnieg, bym znów się w nim nie zatopiła. Otwiera przede mną drzwi i je nawet zamyka.
     Zapominam o wszystkich zmartwieniach, bo jest mi przyjemnie ciepło i nie jest to zasługa ogrzewania w samochodzie, tylko Jeremiego.

      Mimo, że obiecałam sobie, że nie usnę, moja głowa lata na lewo i prawo. Daję za wygraną i przesypiam resztę drogi, a budzę się dopiero wtedy, gdy jeep podskakuje na nierównej drodze. Przecieram sklejające się powieki, rozglądając dookoła. Nie znam okolicy, ale to nic nowego. Przeciągam się z pomrukiem.
     — Dzień dobry księżniczko — mówi wesoło Jeremy. Uśmiecham się do niego, poprawiając czapkę. Śnieg prószy delikatnie. Pogoda jest o wiele lepsza.
     — Jedziesz całą noc? — pytam.
     — Niecałą — zapewnia, patrząc na mnie, nie na drogę. — Przespałem dwie godziny — dodaje, zatrzymując samochód. Gasi silnik i odwraca się do mnie przodem. Łapie moje obydwie ręce i przyciąga mnie do siebie. Wyciska pocałunek między moimi brwiami i trwa tak dobre kilkanaście sekund. Nie żałuję swojej decyzji. Niektórzy ludzie zasługują na drugą szansę.
     — Gdzie jedziemy? — pytam cicho, dotykając opuszką palca jego guz. Teraz przybrał bardziej czerwonej barwy. Jest wypukły i pewnie boli go jak cholera, ale nie pokazuje tego.
     — Gdzieś, gdzie będzie ciepła woda, jedzenie i suche ubranie — mówi, pochylając się w moją stronę. Jest taki wielki, że musi się schylić, by móc patrzeć mi prosto w oczy. — I jakieś przytulne miejsce — dodaje.
     — Nie zaczynaj — prycham, zakrywając dłonią jego twarz i odpychając go od siebie. Całuje krótko wnętrze mojej ręki. Muszę jednak przyznać, że przydałaby mi się kąpiel, no i suche ubranie i coś na ząb, bo mój brzuch burczy już od kilku godzin.
     — No dobrze, ograniczę się do patrzenia na ciebie tęsknym wzrokiem.
     — Tęsknisz za mną? — pytam.
     Krztusi się, waląc po piersi.
     — Nie lubisz jak tak mówię — stwierdza. — Wolisz zbirów, no nie? Takich napakowanych, z dziarami i z bliznami po ranach postrzałowych i ciętych — dodaje, opierając się o kierownice.
     — Lubię jak tak mówisz, naprawdę… No dobra, nie za bardzo — przyznaję.
     — Dobrze Pączuszku, nie będę tak mówił.
     — Tak lepiej — zauważam.
     Włącza silnik i odjeżdża.

     Jeremy zostawia mnie w samochodzie, a sam idzie do sklepu i nie ma dosyć długo, aż zaczyna mi się nudzić. Gdy wraca, trzyma w rękach masę toreb, które rzuca na moje kolana. Widzę na jego głowie długą czapkę, na której końcu przymocowany jest dzwoneczek i zastanawiam się czy przypadkiem nie obrabował działu dla dzieci. Uśmiecha się do mnie i podaje kubek z gorącą kawą. Parzę sobie wargi, ale warto. Nagłe ciepło rozprzestrzenia się po moim ciele.
     — Spójrz co mam dla ciebie — mówi z uśmiechem na ustach. Wyciąga z jednej z toreb wełnianą czapkę.
     — No nie. Z pomponem — zauważam. Chichocze cicho. — Nie masz na co wydawać pieniędzy? — pytam.
     — Nie podoba ci się? — dziwi się. Gdy przekręca głowę, dzwoneczek na jego czapce brzęczy. Nie odpowiadam, bo wypijam do końca kawę. — Są też rękawiczki — dodaje. Wzdycham ciężko.
     — Podoba mi się, dziękuję — zapewniam. Satysfakcjonuje go ta odpowiedź. Wyciąga z kieszeni kurtki kluczyki i przekręca je w stacyjce.
     — Następny przystanek, dom z łazienką — oznajmia, po czym wykręca na drogę.
     — Gdzie tak właściwie jesteśmy? — pytam, nie odrywając od niego oczu.
     — A02. Zawiozę cię do mojego domu — wyjaśnia. Nie wiem dlaczego, ale dostaję dreszczy. Jego dom kojarzy mi się z jego rodziną. Nie jestem pewna czy to dobra decyzja. Pozostaje mi jedynie nadzieja, że Jarred podrzucił fałszywy trop, który zmyli Amelie. Inaczej będzie po nas.
     Rozpoznaję znajome okolice. To tutaj uciekałam. Zauważam też duży dom, na którego widok ciarki przechodzą mi po plecach. Naciągam czapkę na uszy, czując nasilający się stres. Tylko czego tak bardzo się boję? Nie, to nie strach, raczej obawa. Jeremy chyba zauważa przerażenie w moich oczach, bo ściska moją dłoń. Rety. To przedziwne, że jeden uścisk dłoni potrafi zdziałać cuda. Splatam mocno nasze palce. To mnie uspokaja.
     Gdy jeep zatrzymuje się za domem, mam ochotę jak najszybciej się stąd ulotnić. Biorę kilka głębokich wdechów, by uspokoić walące głośno serce, po czym wysiadam. Wcale nie czuję się lepiej. Wręcz przeciwnie. Wtulam się w ramię Jeremiego, bo moje ciało atakuje chłód. Idziemy przy sobie w stronę drzwi. Schody są wyjątkowo śliskie i prawie z nich spadam. Tupię, strząchając z butów śnieg. Wciąż mam dziwne wrażenie, że jak wejdziemy do środka, będzie tam na nas czekała Amelie z zastępem strażników, gotowych się na nas rzucić i unieruchomić.
     Wszystko zapamiętałam idealnie. Czyżby żaden przedmiot w tym domu nie zmienił swojego miejsca położenia od mojej ostatniej wizyty? Wchodzę głębiej, zdejmując z głowy czapkę. Warkocz całkowicie mi się popsuł. Kosmyki powychodziły mi po bokach, więc zaczesuję je za uszy. Jeremy bierze ode mnie kurtkę i wiesza ją na wieszaku. Zabiera też moje przemoczone buty. Jestem przemarznięta i z chęcią wzięłabym długą i gorącą kąpiel.
     — Idź do mojej łazienki. Zaraz przyniosę ci ubranie — mówi Jeremy, trudząc się ze ściągnięciem swoich butów. Musi usiąść i je rozsznurować, bo w przeciwnym razie nie idzie ich zdjąć. Czekam cierpliwie, obejmując swoje ramiona. Nie chcę się nigdzie ruszać bez niego. Za bardzo zdaję sobie sprawę, że nie powinno mnie tutaj w ogóle być.
     Pamiętam gdzie jest jego pokój i trafiam do niego bez problemu. Mam ochotę od razu rzucić się na jego łóżko, ale powstrzymuję się w ostatniej chwili. Najpierw kąpiel i to długa. Nie wyjdę z wody, póki moja skóra nie zmarszczy się jak rodzynka.
     Otwieram drzwi, wchodząc niepewnie do łazienki. Jest tu tak czysto. Lustro nie ma ani jednej smugi czy odcisku palca. Znów jestem pod wrażeniem. Podchodzę do wanny, dotykając ręką brzegu. To raj. Nie chcę opuszczać tego miejsca.
     Jeremy puka, po czym naciska klamkę i wchodzi do środka. Uśmiecha się promiennie, pokazując mi ubrania, które przyniósł. Są to dresy i koszulka oraz para skarpetek. Kładzie wszystko na koszu, na pranie, po czym wychodzi, zostawiając mnie samą. Bez zastanowienia odkręcam wodę w wannie i zrzucam z siebie ubrania. Zgarniam wszystkie mydła jakie wpadają mi w ręce. Uwielbiam pianę! I ten piękny zapach owoców, kwiatów. Rozpływam się. Już nigdy stąd nie wyjdę.
     Moja kąpiel trwa prawie godzinę. Skórę mam różową, ale jędrną i pachnącą. Czuję się jak nowo narodzona. Moje życie z powrotem nabiera sensu. Niechętnie wyciągam z wanny zatyczkę i wstaję, ociekając pianą. Otulam się miękkim ręcznikiem i stoję tak przez parę chwil, w ogóle się nie ruszając. Nie podoba mi się perspektywa chodzenia cały dzień bez bielizny, ale nie mam zamiaru zakładać moich starych ubrań zanim się porządnie nie wypiorą. Wciągam zatem dresy na nogi, a przez głowę zakładam koszulę o kilka rozmiarów za dużą. Przynajmniej skarpetki są dobre i przede wszystkim ciepłe.
    Gdy wychodzę z łazienki, nie zastaję Jeremiego w pokoju. Może też się kąpię? Ale chyba nie zajęłoby mu to tyle czasu. Długo waham się nim opuszczam jego pokój. Czuję się coraz swobodniej. Zapominam o problemach. Słyszę kroki w oddali, więc idę w tamtą stronę.
     Jeremy stoi do mnie tyłem i opycha się małymi pączkami, tymi, które uwielbiam i za które jestem w stanie wydłubać oczy.
     — Pączki! — wołam i dołączam do niego w podskokach. Chwytam dwom palcami jednego i pakuję go sobie od razu do ust. Ah, ten smak. Nie da się opisać słowami tego, co właśnie czuję. Błogość i spełnienie. Coś niesamowitego. Są takie miękkie i świeże. Pachną życiem. Słyszę jak wołają do mnie swoim cienkim głosikiem: zjedz mnie, zjedz mnie! Moje maleńkie. Chwytam miskę i uciekam z nią jak najdalej, by więcej zostało dla mnie.
     — Wybacz Jeremy, ale je kocham bardziej — mówię, po czym biorę kolejne małe cudeńka do ust i czekam aż same mi się rozpuszczą. Wreszcie zaspokajam głód. Czuję nawet, że zjadłam trochę za dużo. Siadam ciężko w fotelu, stawiając pustą miskę na kolanach. Oblizuję wargi z lukru. Jest mi tak ciężko, ale nie żałuję.
     — Jestem pod wrażeniem. Zjadłaś je w przeciągu trzech minut — słyszę. Jeremy uśmiecha się szeroko, zatrzymując przede mną. Kuca, kładąc dłoń na moim kolanie.
     — No wiesz, mam dużo umiejętności — odpieram. Fotel, w który siedzę jest tak wygodny, że mam ochotę zabrać go sobie do domu i ustawić w pokoju.
     — Nie wątpię — przyznaje, unosząc moją głowę za podbródek. Całuje krótko moje wargi. — Mmm, smakujesz lukrem — mruczy.
     — Przeważnie smakuję tym, co właśnie zjem — odpowiadam. — Czasami są to pączki, czasami cebula, no wiesz. — Śmieje się, tak szczerze. Wiem, bo jego błękitne oczy są pełne radości i szczęścia. Usta wyginają mu się w uśmiechu. Dotykam jego twarzy i orientuję się, że nie ma już zarostu. Policzki ma idealnie gładkie. Przeciągam palcem po bliźnie jaka mu została. Wcale go nie szpeci, wręcz przeciwnie. Widać, że dużo przeszedł i zasługuje na szacunek.
     — Dlaczego tak na mnie patrzysz? — pytam, bo od kilkunastu sekund nie odrywa ode mnie wzroku. Trudno mi wyczytać cokolwiek z jego skupionej twarzy. Wciąż jestem kiepska jeśli chodzi o okazywanie i rozpoznawanie emocji.
     — Bo mi się podobasz — odpowiada. A niech to. Czerwienię się jak burak. Ręce mi się pocą, więc wycieram je o dresy. Jeremy zaczesuje mi kosmyk włosów za ucho, pozostawiając dłoń na moim policzku. — Wiesz co? Jeśli mam być szczery, to nigdy żadna dziewczyna nie zawróciła mi w głowie tak jak ty. Podoba im się twój charakter, to że jesteś taka twarda, czasami trochę męska. Uroczo się śmiejesz, jak zabawka na baterię. Niczego bym w tobie nie zmienił — dodaje.
     — Oh — wyrywa mi się. — A mi nie przeszkadza to, że jesteś ślepy.
     Znów się śmieje. Kręci rozbawiony głową, podnosząc się z podłogi. Bierze do ręki miskę z moich kolan i stawia ją na stole. Następnie wyciąga do mnie dłoń, którą od razu ujmuję i ciągnie mnie za sobą do pokoju.
     Teraz bez pohamowań rzucam się na jego łóżko, wzdychając głośno. Wtulam się w miękką poduszkę, rozkoszując zapachem świeżej pościeli. Nie wiem co robi Jeremy. Stoi z boku i patrzy na mnie jak na wariatkę, czy po prostu stoi i się gapi. Materac ugina się lekko, a wtedy przesuwam się w bok.
     — Wyznaję zasadę nie leżenia w jednym łóżku z chłopakiem — mówię.
     — Co za pech, bo ja nie wyznaję takiej zasady — odpowiada, łapiąc mnie w talii. Chyba nie zdaje sobie sprawy, że mnie to łaskoczę. Wiję się, uderzając jego ręce. Orientuje się, że mam łaskotki i oczywiście nie przestaje.
     — Proszę nie — błagam, męcząc się strasznie. Nie jestem w stanie tego wytrzymać. Śmieję się, nie będąc w stanie go od siebie odepchnąć wystarczająco daleko, by przestał. Opadam na plecy, a on na mnie, podpierając się na łokciach. Twarz ma uśmiechniętą. Pochyla się i dotyka swoimi wargami moje. Chyba z każdym kolejnym pocałunkiem idzie mi coraz lepiej. Już tak bardzo się tym nie przejmuję. Zarzucam ręce na jego szyję, czując jak kąciki jego ust unoszą się lekko.
     — Jeremy.
     Oboje zastygamy w bezruchy z przyciśniętymi do siebie ustami. Jeremy napina wszystkie mięśnie  i unosi się na rękach, odwracając powoli głowę w kierunku drzwi. Mam ochotę się czymś zakryć, by nie było mnie widać. W przejściu stoi Oliver. Chcę wyparować.
      — Nie… Nie, nie, nie!  — powtarza w kółko Jeremy.  Zaciska mocno pięści, aż kostki mu pobielają. W jego błękitnych oczach płonie ogień. Jest pełen furii, ale i strachu.  — Odejdź, słyszysz?!  — warczy. Oddycha ciężko, widzę jak po karku spływa mu kropelka potu. Jestem przerażona, drżę z każdą chwilą coraz bardziej.
     Widzę jak Oliver sięga do kieszeni marynarki i wyciąga na wierzch telefon. Jeremy blednie, a ja prawie dostaję zawału.
      — Nie, nie dzwoń. Nie rób tego! Odłóż ten głupi telefon, słyszysz! Jesteś najgorszym ojcem na świcie! Nienawidzę cię!  — krzyczy Jeremy, a w jego oczach świecą łzy. Oliver w ogóle go nie słucha. Co to za bezduszny człowiek? Chce donieść na własnego syna!? Schodzę z łóżka i prędko podchodzę do szafki, której widziałam przedtem pistolet. Otwieram szufladę, szukając wzrokiem broni. Jest tam. Na samym dnie pod stertą kartek. Chwytam ją drżącą ręką i chowam za plecami. Odwracam się, patrząc na Jeremiego. Widzę w nim chłopca, którego nie kochał ojciec. Chłopca, który potrzebował rodziny i miłości. Wynagrodzę mu każdą krzywdę. Zabiję Olivera, bo zranił Jeremiego.
      — Halo? Amelie?  — Osoba po drugiej stronie odbiera, a ja wstrzymuję oddech. Teraz albo nigdy. Wyciągam zza siebie pistolet i celuje w jego plecy. Mój palec zatrzymuje się na spuście.  — Tak, jestem w domu…  — Chwila ciszy. Liczę do trzech.  — Nie, nie ma tu Jeremiego  — dodaje w chwili, gdy zamierzam wpakować mu kulkę w tył głowy. Jestem w tak ogromnym szoku, że nawet nie zdaję sobie sprawy, że upuszczam pistolet.
     Patrzę na Jeremiego i na jego wielkie niebieskie oczy, należące do chłopca uwięzionego w jego duszy. Mruga, a to wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Kopię broń, która znika pod łóżkiem, nim ktokolwiek zorientuje się, że w ogóle ją wyjęłam.
     Oliver kończy rozmowę i chowa telefon do kieszeni. Odwraca się, a ja mam ochotę zapaść się pod ziemię. Czuję się okropnie.
      — Co ty tu robisz? Co to było?  — pyta Jeremy słabym głosem.
     — Przecież jesteś moim synem…
     — Nie wierzę! — prycha z pogardą. — Nagle przypomniałeś sobie, że masz syna? Daj mi spokój. Nie potrzebuję ciebie. Chcesz jakoś pomóc, to nie przeszkadzaj. Wyjdź z mojego pokoju — poleca ostro, popychając go w stronę drzwi. Moje serce już dawno bije mi w gardle. Muszę oprzeć się o szafkę, bo nogi mam jak z waty.
     — Porozmawiajmy — mówi, unosząc ręce w obronnym geście. Jeremy kręci jednak głową. Jest uparty i nieuległy. Wiem, że nie odpuści.
     — Nie chcę z tobą rozmawiać! — podnosi głos, a po moich plecach przebiegają ciarki. Nie chcę tu być i słyszeć jak na siebie krzyczą. Cofam się, chcąc zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu, stać się niewidzialna. — Przez te wszystkie lata traktowałeś mnie jak śmiecia! Teraz chcesz mi pomóc? Teraz jest za późno, bo już ciebie nie potrzebuję — warczy. Wiem, że okłamuje samego siebie, bo chłopiec uwięziony w jego duszy pragnie mieć ojca. Potrzebuje go.
     — Potrzebujesz pomocy… — Oliver usiłuje położyć mu dłoń na ramieniu, ale Jeremy mu nie pozwala. Szarpie się i go odpycha. Łapię go prędko za koszulę na plecach. Chyba nawet tego nie czuje. Ciągnę go do siebie, czując jak serce ściska mi się mocno w piersi. Nie mam siły. — Jeremy…
     — Zostaw mnie!
     — Jeremy — szepczę w jego łopatkę. Przyciskam twarz do jego pleców, czując jak się wzdryga. — Spokojnie — dodaję cicho, gładząc go po ręku. Jego ramię jest takie długie. Łapię jego palce i splatam je mocno ze swoimi. Dłonie mi się pocą i mam nadzieję, że mu to nie przeszkadza. Zżera mnie stres. — Porozmawiaj z nim. Na pewno wie więcej od nas. Może nie jest taki zły? — pytam cicho.
     Momentalnie sztywnieje. Wstrzymuje powietrze, napinając wszystkie mięśnie. Mam wrażenie, że nie oddycha przez moment. Wyraz jego twarzy zmienia się tak nagle. Zamiast smutnego chłopca, widzę mężczyznę. Groźnego, zdenerwowanego. Ogień płonie w jego błękitnych oczach. Czy to możliwe by niebo stanęło w ogniu? By oceany zalała fala płomieni? To właśnie czuję, gdy tak na mnie patrzy. Łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą w stronę łazienki. Stawiam opór, widząc zdezorientowanie na twarzy jego ojca. Czy powiedziałam coś złego? Starałam się uważnie dobierać słowa
      Jeremy trzaska drzwiami, aż się wzdrygam. Podchodzi do umywalki i opiera się o nią. Pochyla się, dotykając czołem lustra. Oddycha głęboko, jak gdyby kończyło się powietrze, a mu zostały ostatnie hausty. Boję się. Drżę, choć nie jest mi zimno.
     — W porządku? — udaje mi się w końcu z siebie wydusić. Zaciska mocno powieki. Wali czołem w lustro, krzycząc głośno.
     — Nie — mamrocze, odkręcając wodę. Przemywa twarz zimną wodą. — Nie wiesz co ja teraz czuję — dodaje z bólem w głosie. Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę, a mi serce się kurczy. — On mnie nigdy nie chciał! Odchodził wtedy, gdy najbardziej go potrzebowałem. Wysłał mnie do wojska. Pozbył się problemu. Nie wierzę mu. Tacy ludzie się nie zmieniają — tłumaczy.
     — A może on się zmienił? Porozmawiaj z nim — nalegam. Kręci głową. — Porozmawiaj z nim — powtarzam uparcie. Znów reaguje tak samo. — Proszę. Zrób to dla mnie.
     — Dla ciebie — powtarza, spuszczając głową. Czyjś kościsty szpon owija się ciasno wokół mojej szyi aż braknie mi tchu. — Ściągnę dla ciebie każdą gwiazdę z nieba, ale nie każ mi rozmawiać z ojcem — dodaje. Silę się na słaby uśmiech.
     — Nie chcę gwiazd — mamroczę, chowając splecione dłonie za plecami. — Chcę byś z nim porozmawiał. Chociaż przez chwilę — proszę.
     — Ale nie obiecuję, że coś z tego wyjdzie — wzdycha ciężko, przecierając powieki. — Zaczekaj na mnie w pokoju i nie wychodź — poleca i otwiera drzwi od łazienki.
     Oliver stoi w tym samym miejscu co wtedy. Unosi tylko wzrok i patrzy na nas. Uśmiecham się lekko do Jeremiego i odprowadzam go wzrokiem. Wiem, że tego bardzo nie chce, ale podchodzi do niego i wychodzi z pokoju, ciągnąc go za marynarkę na ramieniu. Zostaję sama.
     Kładę się na miękkim materacu, zwijając ciało w ciasną kulkę. Potrzebuję kilku minut na zebranie myśli. To ciągłe uciekanie mnie przerasta. Nie chcę dłużej tak żyć.
     Chyba usypiam.
     Jest mi zimno. Okno w pokoju Jeremiego jest otwarte na całą szerokość, a on sam leży pod kołdrą obok mnie. Przecież mówiłam mu, że nie chcę, by spał obok mnie. Szturcham go mocno w ramię, ale nie odpowiada. Czy on w ogóle może oddychać? Leży na twarzy z rękoma pod poduszką. Jego czarne kosmyki wyglądają jak piórka. Są takie miękkie i delikatne.
     — Jeremy, jest mi strasznie zimno — przyznaję, obejmując swoje ramiona. Nie chce mi się wstać, i zamknąć okno. Jestem strasznym leniem. — Jeremy — jęczę przy jego uchu. — Wstań już. — Dźgam go palcami w plecy. Nie reaguje. Czy w ogóle mnie czuje? Dlaczego nie odpowiada? Ściągam z niego kołdrę, czując jak serce podjeżdża mi do gardła. Co się z nim dzieje?! Dotykam jego kruchego ciała. Jest taki kościsty. Przekręcam go na plecy, a wtedy łzy wypływają mi spod powiek. On nie jest żywy.
     Otwiera oczy, a ja mam ochotę wrzasnąć. Cofam się i spadam z jękiem z łóżka, chcąc uciec.
     — Lily — mamrocze, ledwo poruszając wargami. Wyciąga w moją stronę kościstą dłoń. — Lily, spadłaś. Czy coś się stało? Śnił ci się zły sen? — dopytuje. Nie jestem w stanie nic z siebie wydusić. Wpatruje się tylko w płonące pustką oczodoły. Drżę, bo w pokoju robi się coraz chłodniej. — Lily, ty się mnie boisz! — zauważa. Idzie na czworaka w moją stronę. Koszulka podwija mu się i odsłania jego brzuch. Jego żebra. Jego kościste ciało. Szlocham, bo mnie to przeraża. Bo tak bardzo się go boję.
     — Nie…
     — Nie bój się, przecież wiesz, że nic i nie zrobię — mówi, wyciągając do mnie dłoń. Jego chude palce muskają mój policzek. Opuszki ma zimne. Trzęsę się bardziej ze strachu niż z zimna. — Lily, co się dzieje? — pyta z troską. Nie jestem w stanie zamknąć oczu, mimo że nie chcę na niego dłużej patrzeć.
     Zsuwa się z łóżka na ziemię. Jego kości uderzają o podłogę. Mam wrażenie, że rozsypuje się cały. Dlaczego tak wygląda? Dlaczego się go boję?
     — Lily, jesteś taka blada.
     Jestem przerażona. Łapie mnie za ramię i potrząsa nim delikatnie.
     — Lily…
     Wymachuję rękoma, rzucając się chaotycznie. Mam czarno przed oczami, nic nie widzę, tylko czuję czyjś dotyk. Nie mogę się obudzić mimo, że wiem, że śnię. Koszmar pochwycił mnie mocno w swoje szpony i nie chce puścić.
     Moje powieki otwierają się gwałtownie. Orientuję się, że leżę w łóżku, a Jeremy pochyla się nade mną i potrząsa moim ramieniem. Przestaje, widząc jak się budzę. Nie panuję nad swoim trzęsącym się ciałem. ciąż mam przed sobą obraz Jeremiego wyglądającego jak szkielet. Co to miało znaczyć? Czyżby to była przestroga? Mam trzymać się z dala od chłopaków?
     — W porządku? — Jeremy marszczy czoło, aż pojawiają mu się niewielkie bruzdy. Przytakuję, choć mija się to z prawdą.
     — Gdzie twój ojciec? — pytam, rozglądając się uważnie po pokoju. Jesteśmy sami. Usta Jeremiego unoszą się minimalnie.
     — Z pokoju jestem w stanie go wyrzucić, ale z domu już nie — wzdycha. Chyba chce mi coś powiedzieć. Dowiedział się czegoś? Niecierpliwię się z każdą chwilą coraz bardziej. — Lily, ja już sam nie wiem co robić — przyznaje. — Nie chcę mu powierzać swojego życia. Sam odpowiadam za swoje czyny, nie potrzebuję go.
     — Był bardzo wkurzony? — pytam, czując jak policzki zaczynają mnie piec. Spuszczam wzrok, dłubiąc palcami w kołdrze i małych guziczkach.
     — Wkurzony? — powtarza. Przytakuję, czując się niezręcznie.
     — Widział jak się całujemy — chrząkam. Nie wiem dlaczego, ale się uśmiecha. Tak krzywo, trochę łobuzersko.
     — Nie obchodzi mnie co sobie o mnie myśli. Nie będzie mną kierował, a już na pewno nie będę czekał na jego pozwolenie. Przecież nie pójdę do niego z pytaniem czy mogę się z kimś spotykać i łaskawie czekać aż zatwierdzi mój wybór.
     — Chyba nie był zadowolony. Oboje łamiemy prawo. Mógłby nas wydać — zauważam.
     — Wiem, ale tego nie zrobi. Nie wiem dlaczego. Pewnie chce dbać o nazwisko. Ma dosyć oczyszczania mnie z zarzutów — wzdycha ciężko. Drapie się po głowie, wpatrując w ścianę przed sobą. — On chce ciebie gdzieś zabrać.
     — Co?
     — Chce ciebie wywieźć za przedziały, bo twierdzi, że tak będzie najlepiej. Byłabyś wtedy bezpieczna — tłumaczy.
     — A ty? — pytam cicho.
     — To kolejny rozdział, którego nie chcesz czytać — odpowiada. Marszczę brwi, nic nie rozumiejąc. — Chyba wróciłbym do wojska — dodaje. Wiem, że to głupie, ale chyba wolę iść z nim do wojska, niż siedzieć w domu, z dala od niebezpieczeństwa i nic innego nie robić.
     — Boję się — przyznaję.
     — Ja też — wzdycha.

.
.
.
.
.
.
template by oreuis