1.05.2016

I live my life hiding in shadows but now I can see.

    Nabieram z świstem powietrze do płuc. Czuję świeży zapach pościeli, w której leżę. Jest mi miękko i błogo. Przeciągam się, otwierając wolno powieki. Czy to sen? jestem w pięknym pokoju, jak z marzeń. Na uroczej szafce stoją porcelanowe figurki. Jest tu tak słodko. Podnoszę się, odrzucając kołdrę na bok. Staję na miękkim dywanie, wzdychając cicho. Moje wszystkie krzywdy zostały mi wynagrodzone. Na stoliku obok stoi wazon, a w nim bukiet róż. Nie mam pojęcia co ja tutaj robię. Nic nie pamiętam.
     Coś stuka w szybę. Prawie dostaję zawału na widok J.C.A siedzącego na parapecie. Otwieram pospiesznie okno. Trzyma zapalonego papierosa w zębach. Patrzy na mnie, a po chwili leci do tyłu, więc łapię go prędko za koszulę na piersi i cudem wciągam do pokoju. Ląduję niezgrabnie na podłodze i krztusi się, waląc po piersi.
     — Kto dał ci to coś do ubrania! — pyta, wskazując papierosem koszulę, którą na sobie mam. W sumie to nawet nie zauważyłam, że zostałam przebrana. Rumienię się, zapinając pospiesznie guziki przy szyi. — Ah te twoje piersi. Wszędzie ich pełno — mówi. Teraz jestem czerwona jak burak.
     — Przepraszam, nie chciałam ciebie zgorszyć — mamroczę. Uśmiecha się lekko, a ja zastanawiam się dlaczego jest dla mnie taki miły? Chociaż nie. Mili chłopcy nie gapią się bezczelnie na cycki dziewczyn, bez względu na to, jak bardzo je widać. — Nie mam pojęcia co tutaj robię — przyznaję, obejmując swoje ramiona. J.C.A wypala papierosa, a ja kaszlę od od tego paskudnego dymu.
     — Moja matka wpadła na jakiś durny pomysł. Nie wiem o co chodzi, ale bardzo jej się spodobałaś. Chce ciebie zatrzymać, mimo sprzeciwień ojca. On pragnie, byś trafiła do więzienia — tłumaczy. Wzdycham ciężko, drepcząc po miękkim dywanie. — Przebierz się. Matka robi jakieś przedstawienie i chce byś w tym uczestniczyła. Szafę masz pełną kiecek i butów, łazienka jest obok.
     — Co? — pytam ze zdziwieniem.
     — Co, co? — Wzrusza ramionami. Mrugam tyle razy ile jestem w stanie.
     — Nie założę żadnej sukienki — protestuję. Na jego twarzy pojawia się uśmiech.
     — Nie masz wyboru.
     Odwraca się i wychodzi przez okno. Zostaję sama. Nie wiem co robić, ani co o tym wszystkim myśleć.
     Podchodzę do szafy, którą wskazał mi J.C.A i otwieram ją. Szczęka mi opada na widok tych wszystkich drogich materiałów, których w normalnych warunkach nigdy nie przyszłoby mi oglądać. Dotykam tkanin, przesuwając wieszaki. Jest tu masę sukienek. Każda inna. Długa, krótka, bez ramion, we wzory. Aż kręci mi się w głowie. Schylam się, widząc kila par butów na obcasie. Nie to nie obcas. To szpile! Nigdy nie wsunę ich na stopy. Prędzej się zabiję, niż zrobię w nich krok.
     W końcu wybieram sukienkę, która najmniej mnie odstrasza. Jest niebieska jak niebo i ma najprostszą konstrukcję, którą chyba jestem w stanie ogarnąć. Mimo wielkiej niechęci podnoszę buty i idę do łazienki.
     Usta mi drgają na widok głębokiej wanny. Nie marzę w tej chwili i niczym innym jak o długiej kąpieli. Szafki zapełnione są mydłami, więc zgarniam je wszystkie i kładę z boku. Ściągam pospiesznie ubranie i po chwili zanurzam się w gorącej wodzie. Nigdy nie sądziłam, że tworząca się piana jest tak ciekawa. Bawię się nią jak dziecko. Jest jej wszędzie pełno, wylewa się na podłogę. Mydła w A05 wcale się nie pieniły. Dziwnie pachniały i sprawiały, że moja skóra stawała się sucha. Nadrabiam te wszystkie lata, gdy zmuszona byłam stać pod prysznicem i znosić lodowatą wodę.
     Moja skóra jest już całkiem pomarszczona, a woda ostygła, mimo wszystko nie chce mi się wychodzić. Wyciągam rękę i chwytam miękki ręcznik. Przytulam go do twarzy, wzdychając cicho. Może takie życie nie jest wcale takie złe? Może będzie lepiej? Podnoszę się, wyciągając korek. Wycieram się do sucha, żałując, że mam tyle włosów na głowie. Wysuszenie ich zajmuje mi sporo czasu. Dopiero wtedy zakładam sukienkę, męcząc się z suwakiem na plecach. Biorę buty do ręki i wychodzę z łazienki.
      Wciąż nie mogę w to wszystko uwierzyć. Zdaje mi się, że śnię. Rozglądam się po pokoju, czując się jak w bajce. To niemożliwe. Mnie nigdy nie spotykają dobre rzeczy. Nigdy. Podchodzę do uroczych, porcelanowych figurek, które wyglądają jakby było zrobione z cukru. Uśmiecham się do siebie, zaczesując włosy za uszy. Zapominam o tym, że jestem żałosną Lily, która musi chować się przed ludźmi. Nie chcę więcej żyć w strachu przed samą sobą. Może to już tylko przeszłość? Może teraz czeka mnie coś niesamowitego?
     Drzwi od mojego pokoju otwierają się bez uprzedzenia. Cofam się wystraszona, osłaniając twarz butami. Jakby się uprzeć, mogę komuś wydłubać oko obcasem. Słyszę śmiech, więc opuszczam powoli ręce. Przede mną stoi J.C.A. Wygląda tak jakoś inaczej. Widzę jak męczy się z krawatem, który zawiązuję wokół szyi. Pod pachą trzyma marynarkę. Przygląda mi się uważnie, przechylając głowę w bok.
     — No widzisz. Jak chcesz, to potrafisz wyglądać ładnie — mówi, podchodząc bliżej. Rumienię się, spuszczając wzrok. J.C.A zawiązuje supeł na krawacie, klnąc pod nosem. Poddaje się i zostawia go na swojej szyi w takim stanie. — To nie skończy się niczym dobrym — mruczy po chwili, wkładając obydwie ręce do kieszeni.
     — Nie rozumiem — przyznaję niepewnie, gniotąc rąbek sukienki.
     — Moja matka nie przygarnia od tak po prostu pod swój dom. Masz wielkie szczęście, że twoje oczy tak wyglądają. Gdyby były zielone, wyrzuciłaby cię, nie patrząc na to czy jesteś moją przyjaciółką, dziewczyną lub biedną sierotą. Ma serce z kamienia — wyznaje, przeczesując kruczoczarne włosy. Jego błękitne oczy wyglądają na smutne. — Sam nie wiem czy masz te szczęście czy nie. Już chyba wolałbym trafić do więzienia, niż brać udział w tym co przygotuje — wzdycha.
     Serce bije mi jakoś dziwnie. Zaczynam się bać. Nie jest mi zimno, mimo wszystko drżę, jakby temperatura w pokoju gwałtownie spadła. Zaczynam tęsknić za domem, bratem i wszystkimi rzeczami, których nie miałam.
     — Dziś w nocy wyprowadzę cię stąd, bądź przygotowana — oznajmia.
     — Nie wiem czy dam radę — mamroczę cicho. Otwiera usta, by coś powiedzieć, ale w tej samej chwili drzwi otwierają się nagle, a ja prawie dostaję zawału. Oliver zagląda do środka i wchodzi, widząc swojego syna.
     — Skąd wiedziałeś, że tu jestem? — pyta J.C.A, wznosząc oczy ku górze.
     — Gdzieś w końcu musiałem cię znaleźć — odpowiada i odwiązuje supeł na jego szyi. Zawiązuje mu poprawnie krawat. — Bierz dziewczynę i idźcie na dół — poleca. Drżę, bo wiem, że mówi o mnie. Następnie wychodzi, a ja mam ochotę stać się niewidzialna.
     Zakładam buty, łapiąc się rękawa J.C.A. Nie potrafię w tym ustać, a co dopiero zrobić krok! To szaleństwo. Drepczę w stronę drzwi, wymachując rękoma, by utrzymać równowagę. Pokonanie jakiejkolwiek odległości zajmie mi całą wieczność! Chwytam J.C.A pod ramię, a wtedy czując podporę, idę sprawniej.
     Schodzimy po schodach, a ja z każdą chwilą czuję jak nogi drżą mi coraz bardziej. Łapię się ściany, by czuć się stabilniej.
     Mój żołądek podjeżdża do góry na widok ludzi, kręcących się na dole. Są ładnie ubranie, wyglądają tysiąc razy lepiej ode mnie. Jak ja będę wyglądać na ich tle? Jak pomyłka. Bo jestem pomyłką. Każdy popełnia czasem jakieś błędy. Błędem mojej matki było to, że mnie urodziła. Dała życie czemuś, co nie powinno istnieć. Staram się nie uronić żadnej łzy, mimo zaciśniętego gardła i piekących oczu. Walczę do końca.
     Amelie wita gości. Mam ochotę spaść ze schodów, byle jej nie widzieć. Ta kobieta jest straszna. Wolę nie myśleć co dla mnie przygotowała. Chce ujawnić mnie światu? Upokorzyć przed wszystkimi? Ciarki przechodzą po moich plecach na myśl o gorszych rzeczach. Oddycham głęboko, by się uspokoić i zagapiam się na ostatnim schodku. Lecę do przodu i gdyby nie J.C.A trzymający mnie pod rękę, upadłabym i zrobiła z siebie pośmiewisko. Mam nadzieję, że nie widać moich rumieńców na policzkach. Rozglądam się uważnie w poszukiwaniu wyjścia. Pragnę zniknąć stąd jak najprędzej.
     J.C.A ciągnie mnie w stronę ogromnej sali, do której wszyscy wchodzą. Drżę coraz bardziej. Niech to tylko głupi żart. Taki nieśmieszny. Chcę obudzić się z tego koszmaru i zapomnieć o nim jak najprędzej.
     Widzę ogromny stół, na którym stoi chyba wszystko. Mój brzuch zaczyna wydawać z siebie dziwne dźwięki i przypominam sobie, że jestem głodna. Trzeba szukać też dobrych stron medalu. Zapominam o tym, że nie potrafię chodzić w tych głupich butach i teraz to ja ciągnę za sobą J.C.A. Zwalniam an widok jego brata, który już zdążył się rozsiąść. Otaczają go dziewczyny, które śmieją się i rumienią, nie mam pojęcia dlaczego. Chcę zająć miejsce jak najdalej od niego, ale Oliver zastępuje nam drogę.
     — Nasza rodzina musi usiąść obok siebie — mówi. Chcę oznajmić, że nie jestem jej częścią, ale nie starcza mi na to odwagi i tylko przytakuję ze spuszczoną głową. J.C.A siada naprzeciw Jarreda, a ja obok niego. Przede mną stoi taca pełna małych pączków. Nie wytrzymuję tej presji i biorę jednego do ust. Nie wiem czy można już jeść, bo wszyscy na coś najwidoczniej czekają, ale jestem tak głodna, że mnie to nie obchodzi. Przysuwam tacę bliżej i podjadam.
     Prawie wszystkie miejsca są już zajętę. Amelie chodzi między gośćmi i coś im opowiada. Na stół donoszone są nowe potrawy. Nie nadążam wszystkiego próbować. Zapominając, że mi nie wypada, oblizuję palce, na których został lukier. Oczy J.C.A otwierają się tak szeroko, że mogą mu bez problemu wyskoczyć z oczodołów prosto na talerz. Chwyta serwetkę i przyciska ją do moich rąk. Oblewam się rumieńcem.
     — Sorry — mamroczę, wyciągając dłoń po swój kieliszek. Czy to sok? Wącham jego zawartość, po czym biorę kilka łyków. Nie, to raczej wino. Nie wspominam dobrze swojego ostatniego kontaktu z alkoholem, więc odstawiam kieliszek jak najdalej.
     Widzę jak J.C.A rzuca pestką od wiśni w stronę Jarreda. Trafia w jego kieliszek, rozchlapując wino na biały obrus. Odwraca się prędko, pękając od śmiechu. Ja też chichoczę. Biorę małą łyżeczkę i robię z niej katapultę. Kładę na niej pestkę i walę pięścią. Mój pocisk leci prosto w jedną z towarzyszek Jarreda. Trafiam w jej otwarte usta, czego nie jestem w stanie wytrzymać. Schylam się, mając ochotę zniknąć pod stołem. Dochodzę do siebie, prostując się. J.C.A podsuwa mi rękę, a wtedy przybijam mu piątkę.
     Zaczyna mi się nudzić. Nie widzę sensu dłużej tu siedzieć. Mam ochotę stąd sobie pójść. Widzę nagle jak Amelie staje za J.C.A. Wkłada rękę za jego kołnierzy i szybkim ruchem zrywa mu identyfikator z szyi. J.C.A odwraca się w tej samej chwili.
     — Oddaj — mówi. Kręci głową, a na jej twarzy pojawia się uśmiech.
     — Nie utożsamiaj siebie z trzema literami — poleca. Ujmuj jego rękę i kładzie w nim drugi identyfikator. Następnie całuje go w policzek i odchodzi.
     Widzę jak palce J.C.A zaciskają się mocno za łańcuszku, który dała mu matka. Opiera łokcie o stół i chowa twarz w dłoniach.
     — Nie założę tego — szepcze do siebie. Odsuwa swoje krzesło i podnosi się. Nie mam pojęcia co ze sobą zrobić. Dokąd idzie? Chcę iść za nim, ale nim udaje mi się wstać, on znika mi z oczu. Pewność siebie opuszcza mnie w ciągu kilku chwil. Czuję się osaczona przez tych wszystkich ludzi. Jak mała dziewczynka wśród gigantów. Skubię winogrona, chcąc się czymś zająć, ale mój apetyt znika. Nie mam już na nic ochoty. Gniotę serwetkę w dłoni, mając nadzieję, że nikt prócz mnie nie słyszy mojego dudniącego serca. Zdaję sobie sprawę, że jestem sama. Jedyna osoba, której ufałam opuściła mnie. Teraz nawet nie jestem w stanie sama wrócić do pokoju, nie zdejmując butów.
     Mrugam milion razy, odpędzając łzy. Nie potrafię nad sobą zapanować. Dolna warga drży mi od płaczu. Pochylam się lekko, chcąc stać się niewidoczna. Pociągam nosem, ciesząc się, że nikt tego nie słyszy przez gwar rozmawiających ludzi. Siedzę sama jak palec, tylko do mnie nikt nic nie mówi. Zawsze tak jest. Jestem tym dzieckiem, któremu zabierano zabawki, ale z którym nie chciano się bawić. Kolejna porcja łez spływa po mojej twarzy. Wycieram je prędko serwetką, dusząc w sobie szloch. Ramiona drżą mi coraz bardziej i nie jestem w stanie tego ukryć.
     Odpycham krzesło i wstaję prędko. Chcę uciec. Robię kilka niestabilnych kroków, oddalając się od stołu. Ktoś nagle chwyta mnie za łokcie i pomaga ustać. To Oliver. Wygląda na speszonego widokiem moich łez. Ciągnie mnie trochę dalej.
     — Co ty robisz? — pyta. Odgarniam włosy z twarzy, usiłując być twarda, ale siła, o ile kiedykolwiek ją miałam, ulatnia się ze mnie jak powietrze z przekutego balonika.
     — Ja się b-boję — jąkam się, zakrywając usta dłonią. Usiłuję złapać powietrza do płuc. Czuję jak druga osoba łapie mnie za ramię. Wzdrygam się, widząc Amelie.
     — Dlaczego płaczesz? — pyta, odgarniając mi kosmyki włosów na bok. Nie wiem co mówić, ani czy w ogóle się odzywać. Czuję się porzucona. Już kolejny raz. Najpierw opuściła mnie matka, teraz kolej na innych.
     — J-ja ni-nikogo tu n-nie znam… N-nie chcę siedzieć s-sama — mamroczę. Twarz Amelie pęka od troski, co jest wyjątkowo dziwne, bo spodziewałam się, że jest inna po tym, co usłyszałam od J.C.A. Przygarnia mnie do siebie i przytula do piersi, jakbym nie była dla niej obcą dziewczyną. Szlocham, nie mogąc dłużej tego znieść. Czuję jak gładzi mnie po tyle głowy. — C-chę wrócić do pokoju — dodaję.
     — Nie powinnaś się smucić, kochanie — mówi łagodnie. Uspokajam się. — Możesz usiąść obok mnie. Spodoba ci się, zobaczysz, że nie będziesz chciała wracać.
     — Nie wiem — burczę, odsuwając się od niej. Wycieram oczy, czując jak pęka mi głowa. Panuję już nad swoim oddechem. Odwracam się i widzę jak kelnerzy przynoszą desery. Dla deserów jestem w stanie jeszcze trochę pocierpieć w tym miejscu. Kiwam głową, a wtedy Amelie chwyta mnie pod rękę i prowadzi do stołu.
     Wstydzę się sięgnąć po słodycze, które mam tak blisko siebie. Nie chcę robić pierwszego kroku. Widzę jednak jak jedna z panienek Jarreda bierze do ręki babeczkę z bitą śmietaną i podsuwa ją pod jego usta. Wywracam oczami, po czym sama biorę coś dla siebie. Smutki odchodzą z każdym kolejnym kęsem. Czuję się wyśmienicie. Kładę na swój talerz każdy rodzaj ciasta. Moje oczy się radują, a potem dołącza do nich żołądek.
   
     Spędzam przy stole dużo czasu, gadając z Amelie. Nie rozumiem uwagi J.C.A.Jest dla mnie bardzo miła. Zastanawiam się czy przypadkiem to on nie jest nie w porządku. Zostawia mnie samą i odchodzi obrażony, bo jego matka dała mu inny identyfikator? Przestaję o nim myśleć po wypitym winie.
     Oliver odprowadza mnie do pokoju. Dziwię się, bo nie wydarzyło się nic strasznego i złego. Byłam po prostu gościem.
     Wchodzę do pokoju, mając ochotę rzucić się na łóżko i wziąć miękką pościel w objęcia. Podchodzę do okna i otwieram je, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Prawię wypadam, widząc J.C.A kręcącego się wkoło na dole. Pali papierosy, a ja nawet tu czuję ich woń. Musze z nim porozmawiać. Ściągam buty i biorę je do ręki. Wychodzę, zbiegając pospiesznie po schodach. Szukam wzrokiem dużych drzwi prowadzących do wyjścia. Ta posiadłość jest tak wielka, że mogę w każdej chwili się zgubić. Idę wzdłuż budynku, który ciągnie się w nieskończoność. Omijam drogie samochody i w końcu odnajduję J.C.A. Zakładam buty i idę w jego stronę, trzymając się ściany. Zaczynam żałować, że nie wzięłam niczego ciepłego, bo na zewnątrz jest wyjątkowo zimno. Trzęsę się, nie panując nad szczękającymi zębami. J.C.A zauważa mnie. Wyrzuca papierosa i go przydeptuje.
     — Co się stało? — pytam, zbliżając się cały czas. Nie odpowiada, co zaczyna mnie denerwować. — W porządku? — dopytuję dalej. Przytakuję, a wtedy biorę od niego marynarkę, którą trzyma w reku i narzucam sobie na ramiona.  — Dlaczego mnie zostawiłeś? Wiesz jak się czułam?
     — Zdenerwowałem się — wyznaje, przecierając dłonią twarz.
     — Na mnie?
     — Nie, na matkę…
     — Ale to mnie zostawiłeś! — rzucam gniewnie. — A z resztą, twoja matka jest miła. Nie wiem dlaczego tak źle o niej mówiłeś — dodaję. Wygląda na wstrząśniętego. Otwiera szeroko usta ze zdziwienia.
     — Już zdążyła owinąć ciebie wokół palca? Wierzysz w te bzdury, które mówi? To potwór!
     Cofam się, czując jak wargi mi drżą. Oddycham spokojnie, uspokajając walące w piersi serce.
     — Nie. To ja jestem potworem. Ale twoja matka tak nie uważa. Mówi, że jestem śliczna, dobrze mnie traktuje, a ty tylko się naśmiewasz — mówię oskarżycielsko. Kręci głową, ale nie pozwalam mu dojść do słowa. — Wiem co o mnie myślisz. Nie jestem głupia. Uważasz mnie za wybryk natury. Za dziwaka, z którego trzeba się pośmiać — ciągnę dalej. Nie chce mi się płakać. Czuję się silna, mówiąc te słowa. — Wiesz co? Nawet nie wiesz jak bardzo żałuję, że ciebie poznałam.
     Ściągam z ramion jego marynarkę i rzucam ją na ziemię. Odchodzę pospiesznie, chcąc znaleźć się jak najdalej. Biegnę, potykając się o własne nogi. Gubię się w ogrodzie. Mijam krzewy róż, nie mogąc znaleźć drogi. Kręcę się w kółko, obejmując swoje ramiona. mam ochotę upaść na kolana, darować sobie wszystko.
      Staję pod złym kątem i przewracam się. Wpadam na róże, osłaniając rękoma twarz. Kolce drapią do krwi moją odsłoniętą skórę. Dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie co się stało. Krzyczę, chcąc wyczołgać się i uwolnić, ale nie daję rady wyszarpać się tym pięknym roślinom. Nie wiem czy wciąż krzyczę. Mój mózg wariuję. Słyszę dźwięki, których nie powinnam słyszeć. Twarz mam mokrą od łez lub krwi. Nie mam pojęcia.
     Czuję jak czyjeś palce muskają moje ramiona. Jestem wyplątywana z kolczastych pnącz. Jest mi tak gorąco. Nie mogę się ruszyć. Otwieram powieki, widząc jak J.c.A wyciąga mnie i kładzie moją głowę na kolanach.
     — Spokojnie — poleca szeptem. Panikuję. Nie jestem w stanie się uspokoić. — Cii, nic się nie stało — zapewnia. Podnosi mnie, a wtedy zarzucam ramiona na jego szyję, brudząc krwią jego białą koszulę. Niesie mnie wolno w stronę domu, ale ja nie chcę. Wiercę się.
     — Zostaw mnie tu — żądam.
     Nie słucha mnie. To nawet dobrze.
     Nikt z gości nas nie widzi. J.C.A udaje się umknąć niepostrzeżenie do mojego pokoju. Zamyka drzwi i ostrożnie stawia mnie na podłodze. Ściągam kopniakiem buty, czując jak ramiona mi płoną. Nie potrafię tego znieść. Chwytam jego koszulę na piersi, widząc krew. Robi mi się od niej niedobrze.
     — Nie zwracaj na to uwagi — poleca. Robi krok w tył i ściąga ją przez głowę. Wyciągam prędko rękę przed siebie, chwytając identyfikator na jego szyi. Chce się cofnąć, ale nie pozwalam mu na to. Ciągnę go do siebie, przyglądając się uważnie kawałku metalu.
     — Jeremy — mówię cicho, kładąc identyfikator na jego piersi. Zostawiam ślad krwi na jego skórze. Uśmiecham się delikatnie, patrząc na jego twarz. Spuszcza wzrok, jakby go to peszyło. Teraz, znając jego imię nie potrafię utożsamić go sobie z psychopatą. Wydaje się taki ludzki. No i wyciągnął mnie z róż.
     Syczę z bólu, dotykając swoje ramiona. Pieką jakbym tarzała się w potłuczonym szkle. Zaciskam zęby, idąc w stronę łazienki. Biorę ręcznik i wkładam go do umywalki. Odkręcam wodę, czekając aż nią nasiąknie. Nie mogę na siebie patrzeć w lustrze. Jestem potargana, wystraszona. Mam ochotę zbić lustro.
     Widzę jak J.C.A wyciera krew z pięści o spodnie. Musiał pokaleczyć się jak mnie wyplątywał. Narzucam mokry ręcznik na ramiona, czując chwilową ulgę. Wychodzę z łazienki, podchodząc do niego. Jak dotąd nie rusza się z miejsca. Ujmuję jego rękę i wyciągam kolec róży. Wycieram ją ostrożnie o skrawek ręcznika, który mam na sobie. Zapominam o wszystkich chorobach, które przenosi się krwią i splatam mocno nasze palce.
     — Dziękuję — mówię cicho. Kąciki jego ust unoszą się o milimetr. Może nie jest takim dupkiem?
     — Trzeba to przemyć czymś skuteczniejszym od wody — zauważa, unosząc z mojego ramienia biały ręcznik. Cofa się o krok i podnosi swoją koszulę. Zwija ją w kulkę i robi jeszcze jeden krok w tył. Zatrzymuje się przed drzwiami i naciska klamkę. Nie wychodzi jednak. — Uważaj na siebie Lily — mówi cicho.
     — Gdybyś był mną, zrozumiałbyś jakie to trudne — prycham. Uśmiecha się i wychodzi. — Jeremy — dodaję, gdy drzwi zostają zamknięte.
   
     Leżę na brzuchu, przyciskając do siebie kołdrę, gdy drzwi od mojego pokoju otwierają się nagle. Przekręcam głowę w bok, bo tylko na to pozwala mi moje obolałe ciało. Wiedzę Amelie. Wygląda na zatroskaną. Siada obok mnie i odgarnia mi włosy z twarzy.
     — Dziecko kochane — mówi. Jeszcze nikt nigdy tak mnie nie nazwał. Nie miałam rodziców, więc nie byłam nawet niczyją córką. Czuję przyjemne mrowienie tam w środku. — Nic sobie nie zrobiłaś? — pyta.
     — Trochę się podrapałam — wyznaję zgodnie z prawdą.
     — Jeremy nie mówił, że to tak źle wygląda — wzdycha. Jeremy. A więc powiedział o tym swojej matce. Nie jestem w stanie nic z siebie wydusić, więc leżę, wpatrując się w nią. Widzę w jej ręku niewielką buteleczkę, którą odkręca. Wciera jej zawartość w moje ramiona. Wydaję z siebie jęk, czując jak wszystkie ranki mnie pieką. — Zaraz minie — zapewnia z łagodnym uśmiechem na ustach. Wciskam twarz w poduszkę, tłumiąc wszystkie odgłosy. Szczypie coraz bardziej. Mam wrażenie, że ktoś obdziera mnie ze skóry.
     Ramiona zaczynają mnie swędzieć i nie mogę się powstrzymać, by nie rozdrapać ran. Zaraz zwariuję. Zamykam oczy, zmuszając siebie do odpoczynku. Amelie dalej wsmarowuje zawartość buteleczki w moją skórę, a ja staram się nie zwracać na to uwagi. Prawdopodobnie usypiam.
     Powieki mam tak ciężkie, że nie mogę ich unieść. W pokoju jest jednak tak zimno, więc muszę wstać i zamknąć okno. Zmuszam się do pobudki. Całe ciało mam zimne i sztywne. Wokół moich ust pojawia się obłoczek. Rozcieram dłonie, chcąc pobudzić krążenie. Dziwię się, bo okno jest zamknięte. Na zewnątrz świeci słońce. Potchodzę do szafki, widząc jak szron pokrywa porcelanowe figurki. Lód wspina się po ścianach. Wycofuję się na dywan, który kuje mnie w stopy. Nie jest miękki i puszysty. Panikuję. W moim pokoju zaczyna padać śnieg! Płatki śniegu siadają na mnie jak natarczywe owady. Biegnę do łazienki i wskakuję do wanny. Odkręcam ciepłą wodę, czując jak łzy przymarzają mi do twarzy. Zamiast ciepła, czuję zimno. Lodowata woda szybko sięga mi pasa. Pozbawia mnie sił. Widzę jak moja skóra staje się sina i zaczyna pękać. Usta mam suche i kruche. Zamieniam się w sopel. Nie mogę nawet nabrać powietrza do płuc. Ktoś otwiera drzwi od łazienki. To on. Mój strach. Jest smutny. Jego twarz to zamazana plama, mimo wszystko widzę jak płyną po niej łzy. Jego gorące łzy topią lód na posadzce. Jest jedynym źródłem ciepła. Zbieram w sobie siły i wyczołguję się z wanny. Moje kończyny są martwe. Wyciągam ręce w jego stronę chcąc się uczepić jego poszarpanej koszuli. Chcę poczuć ciepło. Krew leci mi z nosa. Ocieram ją wierzchem dłoni.
     — Pomóż mi — wołam, ledwo poruszając popękanymi ustami. Kuli się. Jego ramiona drżą, po chwili słyszę jego szloch. Wygląda żałośnie i wciąż się go boję, ale bez niego, umrę. Pragnę znaleźć się w jego objęciach. Nawet jeśli będą to objęcia śmierci.
     — Nie chcesz mnie — mówi. Znów towarzyszy mi to dziwne uczucie. Jego głos brzmi w mojej głowie, zupełnie jakby mówił mi w myślach. Kręcę głową, zamarzając z każdą sekundą coraz bardziej.
     — Ja chcę — zaprzeczam. — Potrzebuję cię, pomóż mi!
     Klęka na ziemi tuż przede mną. Ostatkiem sił przysuwam się do niego i lecę w jego ramiona. Łapie mnie niepewnie i przyciska do siebie coraz mocniej. Jego ciało płonie, mimo że nie widzę płomieni. Jestem kostką lodu, która rozpuszcza się od ciepła promieni słonecznych. Jeszcze nigdy coś tak strasznego nie było jednocześnie tak bardzo przyjemne. Może niepotrzebnie się go boję? Może on jest inny? Może w końcu znalazłam przyjaciela?
     Wzdrygam się, czując coś zimnego na swoim ramieniu. Otwieram prędko oczy, czując jak serce podchodzi mi do gardła. Leżę w łóżku na brzuchu, temperatura w pokoju jest w normie, nie dzieje się nic niepokojącego. Orientuję się, że przede mną na krześle siedzi Jeremy i bawi się kostką lodu. Uśmiecha się niepewnie.
     — Przepraszam, nie sądziłem, że poczujesz — mówi, przykładając kostkę do swojej pięści. Oddycham z ulgi, dźwigając się do pozycji siedzącej. Księżyc za oknem jest tak ogromny, że nie widzę go całego. Odbija światło, przez co nie spowija nas mrok.
     — Co tu robisz? — pytam.
     — Nie mogłem spać. Chciałem zobaczyć czy ty też — wyznaje. Kostka lodu w jego dłoni staje się coraz mniejsza. Siadam z brzegu, tak, że moje kolana dotykają jego kolan.
     — Śnił mi się koszmar — szepczę. Przysuwa się bliżej, patrząc mi w oczy. — Cieszę się, że mnie obudziłeś. Myślałam, że umrę ze strachu — dodaję. Rozglądam się uważnie po pokoju, ale niczego nie widzę. — Chcesz mnie gdzieś zabrać? — pytam.
     — Tutaj nie ma ciekawych miejsc do zwiedzania — mruczy cicho, jakby bał się, że kogoś obudzi.
     — Nie chcę stąd uciekać — wyznaję po chwili. A w każdym bądź razie jeszcze nie teraz, pragnę dodać, ale powstrzymuję się. Wyciągam przed siebie dłoń i zabieram mu kostkę lodu. W moich objęciach roztapia się jeszcze szybciej i po chwili zostaje z niej mokra plama. Wycieram ręce o pościel, unosząc wzrok. — Zabierz mnie gdzieś — nalegam tym razem.
     — Tu nie ma nic ciekawego.
     — A może jednak? Proszę cię. Obudziłeś mnie, jesteś mi coś winien — dodaję. Waha się. Widzę jak drapie się po czole.
     — Ale musimy być cicho — wzdycha, po czym podnosi się. Dźwigam się pospiesznie i idę za nim. Wychodzimy z pokoju, a mi chwilę czasu zajmuje zorientowanie się gdzie są schody. Nie mam butów i jestem tylko w koszuli nocnej, ale panuje tu mrok, a z resztą niby kto może mnie zobaczyć? Zagapiam się i uderzam twarzą w pierś Jeremiego. Łapię się prędko barierki, by nie spaść ze schodów. Mam zamiar wkraść się do kuchni i zobaczyć czy znajdę tam małe pączki w lukrze. Pragnę rozpuścić je w ustach.
     Idę cicho na palcach, słysząc głośne kroki Jeremiego. I niby był w wojsku? Nikt mu nigdy nie mówił, by być cicho? Łapię go za łokieć i kiwam głową w stronę dużych drzwi. Zastanawiam się co za sobą skrywają. Kuchnię? Przekręcam gałkę i pcham mocno, ale nie ustępują. Jeremy chichocze i odsuwa mnie ramieniem. Ciągnie drzwi do siebie, otwierając je bez problemu. Cała jestem czerwona i cieszę się, że tego nie widzi.
     Ogromne okna wmontowane są w jedną ze ścian, przez co jest tu wyjątkowo jasno dzięki blasku księżyca. Rozglądam się po wielkiej i pustej sali, na której środku stoi fortepian. Biegnę w jego stronę, czując się jak małe dziecko.
      — Lily, mieliśmy być cicho — upomina mnie Jeremy. Naciskam biały klawisz, a dźwięk niesie się echem. Bardzo mi się tu podoba. Siadam na stołku, usiłując go trochę obniżyć.
     — Umiesz grać? — pytam, unosząc dłonie nad klawiszami.
     — Nie — odpowiada prędko, zamykając klapę. — I ty też nie — dodaje. Wystawiam mu język, podnosząc się. Zastanawiam się do czego służy ta sala.
     — Czy tu się tańczy? — pytam. Kiwa głową, a wtedy ujmuję prędko jego ręce i ciągnę na środek. — Zatańczmy! — proszę.
     — Nie potrafię.
     — Ja też nie, to nie problem.
     — Będziemy żałośnie wyglądać — mamrocze, na co reaguję śmiechem. Ignoruję jego sprzeciw i chwytam go mocno. Kiwam jego ramionami, chcąc by ruszył się trochę, a nie stał jak kołek. Unosi głowę i wzdycha ze zrezygnowaniem. Nucę pod nosem pierwszą lepszą melodię. — Przestań nucić, strasznie fałszujesz — śmieje się, okręcając mnie wokół siebie. Teraz śpiewam na pełnym głosie. Wiem, że nie potrafię, Charles mi to wiele razy wypominał. Twierdził, że śpiewam jak postrzelone zwierze, które za moment wyzionie ducha.
     Jeremy zakrywa mi usta dłonią i kręci głową. Gryzę go w palec, więc puszcza mnie. Zaczynam biec przed siebie. Czołgam się pod fortepianem, pędzę wokół sali, nie dając się złapać. Dosyć szybko się męczę i zwalniam, a wtedy Jeremy chwyta mnie w ramiona. Wciąż usiłuję mu się wyrwać, ale jest silny, a ja słaba, nie ukrywajmy tego. Chichram się, łapiąc powietrze. Jeszcze mi tego brakuje bym dostała czkawki.
     — Nie śpiewamy, nie tańczymy i nie wydobywamy z siebie żadnych innych dźwięków, zgoda? — pyta mnie Jeremy. Kiwam głową, ale chyba nie wierzy mi w stu procentach, bo przygląda mi się podejrzliwie. W końcu mnie puszcza. Cofa się o krok, gapiąc się w moją stronę. Kiwam się lekko na boki, zaczesując włosy za uszy. Ukrywam dłonie za plecami.
     — Czy je widać? — pytam niepewnie.
     — Co?
     — Oczy. Widzisz ich kolor? — pytam precyzyjniej.
     — Nie.
     Wzdycham cicho, czując jak kąciki ust mi opadają.
     — Wychodzi na to, że powinnam wychodzić z domu dopiero w nocy. Ale twoja matka wymyśliła coś, by mi pomóc. Już nie będę musiała się ukrywać — zauważam.
      — Tak, z pewnością — mruczy, spuszczając wzrok. — Zaprowadzę cię do pokoju — dodaje.

____________________
Pragnę wszystkich zaprosić na only one is invincible. Tym razem z perspektywy Jeremiego ♥


~K.T.
.
.
.
.
.
.
template by oreuis