2.01.2016

Should I run away and change my name? Or should I stay and fight throught the night?

     Zostałam zaprowadzona do samochodu, a potem przetransportowano mnie do posiadłości Slaughterów. Bardzo mało pamiętam z tej podróży. Jestem zmęczona, walczę ze sklejającymi się powiekami i przegrywam. Moja głowa opada na ramię.
     Budzę się w łóżku, opatulona w miękką pościel. Przez chwilę myślę, że to sen, ale wydaje się być zbyt realistyczny. Zrywam się na równe nogi, pędząc w stronę drzwi. Ciągnę za klamkę, chcąc stąd uciec jak najszybciej. Wychodzę z pokoju, rozglądając się uważnie. Na dole ktoś się kręci, słyszę wyraźnie czyjeś kroki. Staram się iść na palcach i nie wydawać żadnych niepotrzebnych dźwięków. Przyciskam plecy do ściany i schodzę powoli po schodach. Staram się przypomnieć sobie z której strony było wyjście i jak do niego dotrzeć w krótkim czasie.
     Biegnę korytarzem, widząc duże wyjściowe drzwi. W moich żyłach płynie adrenalina. Czuję jak wypełnia mnie siła. Jestem teraz w stanie przebić się przez każdą ścianę, jak pocisk. Zniszczę każdą przeszkodę, która stanie mi na drodze. Jestem niepokonana!
     Łapię klamkę i naciskam ją, ale drzwi nie ulegają. Wzdycham z rezygnacją, szarpiąc coraz mocniej. Cholera, jestem przecież pociskiem! Rozwalę to! Kopię drewniane drzwi, przeklinając, tłukąc je pięściami. Moje bluzgi wcale nie pomagają. Coraz bardziej się denerwuję. Przestaję na chwilę, rozglądając się po korytarzu. Przy ścianie stoi okrągły stolik z wazonem. Zrzucam kwiatki na ziemię, po czym chwytam blat, ciągnąc go za sobą. Nic mnie w tej chwili nie zatrzyma, a na pewno nie jakieś głupie drzwi.
     Podnoszę stolik za nogi i biorę zamach. Rzucam nim. Uderza mocno w cel, ale nic się prócz tego nie dzieje. Próbuję jeszcze raz, a wtedy blat pęka na pół.
     — Liliano… — słyszę za sobą. Jeśli wtedy byłam porządnie wkurzona, to teraz płonę gniewem. Odwracam się, widząc za sobą Sorena. Stoi z opuszczonymi luźno rękoma i gapi się na mnie z otwartymi ustami. Na jego policzkach pojawiają się rumieńce. — Liliano, to jak… wy-wyglądasz… Ale tu gorąco… — mamrocze, odpinając guzik przy szyi. Podchodzi do mnie, wciąż szurając szczęką po ziemi. — Jesteś uosobieniem piękna. Cudowną boginią, której urody nie da się opisać istniejącymi słowami…
     — Jeśli zaraz się nie zamkniesz, otworzę te drzwi twoim łbem — mówię, irytując się coraz bardziej. Brwi Sorena wędrują wysoko na czoło. Po chwili uśmiecha się krzywo.
     — Niegrzeczna — zauważa. — Pragnę poznać twoje wszystkie wcielenia — szepcze mi do ucha. Krzywię się, zastanawiając jakiej dziewczynie podobałyby się te pseudo romantyczne wyznania.
     — Teraz poznasz moje najgorsze wcielenie — zapewniam. Rzucam się na niego i obalam na ziemię. Upada z jękiem na podłogę, usiłując ściągnąć mnie z siebie. Nic z tego. Wybiję mu wszystkie głupie pomysły, ewentualnie kilka zębów. Przez chwilę jest bezradny, ale w końcu dochodzi do siebie i chwyta moje nadgarstki. Gryzę jego ręce, szarpię się mocno. Moje paznokcie pozostawiają krwawe smugi na jego policzku.
     Ktoś chwyta mnie nagle pod pachy i ściąga z Sorena. Bronię się, ale niewiele to daje.
     — Soren! Soren! — Jego rodzice biegną w naszą stronę. Klękają na ziemi obok swojego syna. — Soren! Co ci się stało? Otwórz oczy! — poleca jego matka, klepiąc go po policzkach. Jego głowa lata na lewo i prawo. Powieki mu się zamykają, jęczy coś pod nosem. Jego ręce upadają na podłogę.
     — Jest taka piękna jak się złości — mamrocze. Przez ułamek sekundy jego białka wykręcają się na wierzch, co mnie trochę przeraża. Jeszcze nigdy nie doprowadziłam nikogo do takiego stanu. Widzę ślady moich zębów na jego nadgarstkach.
     — Ta dziewczyna jest potworem! — słyszę i aż się wzdrygam. Usiłuję się wyrwać, ale czyjeś silne ramiona nie mają zamiaru mnie wypuścić.
     — To nieporozumienie! — wtrąca Amelie, która pędzi w naszą stronę. Za nią kroczy Oliver, wyraźnie przerażony tym, co widzi. — Lily dużo przeszła, została porwana — tłumaczy. — To dziecko tak reaguje na stres. Musimy jej pomóc.
     — Liliana… — jęczy Soren, po czym wzdycha, gapiąc się w sufit.
     — Zaatakowała naszego syna! Rzuciła się na niego jak zwierzę.
     — Nieprawda! — protestuję, choć mogę się nie odzywać dla swojego dobra.
     — Jest niebezpieczna!
     — Cóż to dziewczę może zrobić? Jest tylko wystraszona. Potrzebuje chwili wytchnienia.
     Przez krótki moment wszyscy milczą i patrzą na Sorena, który powoli dochodzi do siebie. W końcu dźwiga się powoli, rozmasowując swoje czoło. Wygląda nędznie i przez ułamek sekundy żałuję, że tak go potraktowałam. Nie jestem aż takim potworem. Po prostu szlag mnie trafia gdy słyszę takie rzeczy na mój temat.
     — Co mam z nią zrobić? — słyszę za sobą głos Jarreda. To on mnie trzyma.
     — Zaprowadź do pokoju. Spójrz tylko na nią, jest wystraszona — mówi Amelie. Chcę zaprzeczyć, oznajmić, że czuję się bardzo dobrze, ale orientuję się, że lepiej dla mnie, jak to przemilczę. Jarred zwalnia uścisk, ale nie całkowicie. Nie ufa mi. Prowadzi mnie korytarzem.
     — Liliano! — woła Soren, chwytając mnie za kostkę. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam tak zdeterminowanego człowieka. Jarred wciąż ciągnie mnie za sobą, więc wychodzi na to, że Soren wlecze się po podłodze, nie mając zamiaru mnie puścić. — Liliano, nie odchodź! Nie zostawiaj mnie! Jesteś wschodzącym słońcem! Liliano!
      Udaje mi się wydostać z jego uścisku. Cała się trzęsę z tych emocji. Staram się nie odwracać, ale jest to wyjątkowo trudne, bo Soren wciąż wykrzykuje jak bardzo oszalał na moim punkcie i ile dla niego znaczę. To zaczyna robić się chore i obsesyjne.
     Z wielką niechęcią wchodzę po schodach na górę, starając sobie przypomnieć, który pokój należał do mnie. Jarred otwiera za mnie drzwi i wchodzi do środka dopiero wtedy, gdy ja to zrobię. Opiera się bokiem o ścianę i patrzy na mnie. To dziwne, że ktoś, kogo w ogóle nie znam, wydaje się być kimś znajomym. Czuję się dziwnie swobodnie, ale dlaczego? Przecież stoi przede mną Jarred! Największa świnia jaka chodzi po ziemi. Łamacz kobiecych serc. Cofam się, chcąc zachować jak największy dystans.
     — Masz wściekliznę albo ADHD — słyszę. Unoszę wzrok, widząc jak podchodzi do szafki i bawi się porcelanowymi figurkami. Stuka nimi o blat.
     — Lepiej dla Sorena, by było to ADHD — mówię, krzyżując ramiona na piersi. Uśmiecha się do siebie. Wygląda łagodnie jak baranek, ale ja wiem, że to tylko złudzenie. Może ma za zadanie wyciągnąć ode mnie informacje o Jeremim? Nigdy mu nie zdradzę gdzie jest, choćby mięliby łamać na mnie krzesła.
     — Jeśli chcesz przetrwać w tym domu, musisz znaleźć sobie przyjaciela — oznajmia, prostując się. Przytłacza mnie jego wzrost. Odkłada figurkę na swoje miejsce, po czym otwiera szufladę.
     — Nie potrzebuję przyjaciół — burczę. Nie mam ochoty na zawieranie przyjaźni. Na pewno nie z nim. — Idź przekupuj inne dziewczyny — dodaję. Trafiam w jego czuły punkt. Przez chwile unika mojego wzroku, jakby szukał w głowie odpowiednich słów. Wyciąga przed siebie rękę i chwyta mnie mocno za nadgarstek. Przyciąga mnie do siebie, tak, że muszę unosić, głowę, by patrzeć mu w oczy.
      — Z całym szacunkiem do twojej osoby, ale nie marnowałbym na ciebie czasu. Powiedzmy, że inność twoich oczu nie wystarcza, by przykuć moją uwagę — mówi cicho, a kąciki jego ust unoszą się minimalnie. — Nie liczę na to, że zrozumiesz mnie Ptysiu, ale mam swój powód. Nie wiesz co to znaczy czuć pustkę przez całe życie. Chcę ją zapełnić i mam teraz taką możliwość. Przeklinam siebie za to, ale nie ukryję prawdy. Oboje chcemy w tym momencie tego samego — oznajmia, po czym puszcza moją rękę. Cofam się, marszcząc brwi.
     — Czego chcesz ode mnie? — pytam.
     — Od ciebie nic. A ty czego chcesz? Czego, a raczej kogo — poprawia. Analizuję jego słowa, bo wydają się bardzo skomplikowane. Kogo mogę chcieć? I kogo on może chcieć tak samo jak ja? Po krótkiej chwili wybucham śmiechem, trochę nieudanym, ale mniejsza o to.
     — Twierdzisz, że zależy mi, by odnaleźć twojego brata? I może jeszcze mam ci pomóc, byś mógł skopać mu tyłek? Nie, nie piszę się na to — prycham. Twarz Jarreda zmienia się. Płyną po niej cienie. Znów łapie mnie za rękę, ale dwa razy mocniej niż wtedy.
     — Jak już mówiłem, nic nie rozumiesz — wzdycha ciężko. Wkłada dłoń do kieszeni i wyciąga coś na wierzch. — Tylko ja jestem w stanie obciąć sznurki, którymi ciągnie moja matka. Chcesz być marionetką do samego końca? — pyta i najwidoczniej nie oczekuje odpowiedzi. Wciska mi coś do ręki i zamyka moje palce. — Przemyśl to — dodaje, po czym odchodzi.
     Gdy drzwi zamykają się za nim, otwieram dłoń, czując jak serce bije mi szybko w piersi. Jarred dał mi identyfikator Jeremiego. Chce go znaleźć, bo… Potrzebuje brata? Bo go kocha? Siadam na łóżku, przesuwając palcem po malutkich literkach wybitych na kawałku blachy. J.C.A.
     Nie wiem komu mogę ufać. Może to tylko zagrywka Amelie? Może kazała Jarredowi sprzedać mi bajkę o tej głupie pustce, którą czuje? Bym wyjawiła gdzie znajduje się Jeremy?
    Zakładam identyfikator, chowając go pod koszulą. Będzie tu najbardziej bezpieczny.
     Moje siedzenie w ciszy i samotności nie trwa długo. Przychodzi do mnie Amelie i wypytuje mnie w te wszystkie złe rzeczy jakie mi się przytrafiły, jakby była głupia i nie wiedziała, że wcale nie zostałam porwana, tylko uciekłam. Zapewnia, że ten, który to zrobił, srogo za to zapłaci, a ja przytakuję z wdzięcznością, choć serce ściska mi się ze strachu, bo wiem, że Jeremiego i Jake’a czeka coś złego. Będę ich chronić, nawet jeśli dosięgną mnie konsekwencje.

     Na dworze jest zimno. Sypie śnieg. Trzęsę się z zimna, nie wiedząc dokąd zmierzam. Księżyc wychodzi zza chmur. Stoję na środku zamarzniętej rzeki, a lód trzeszczy pode mną z każdym moim kolejnym krokiem. Brzeg odsuwa się cały czas, nie mogę do niego dojść. Ślizgam się i upadam, a wtedy rysy powiększają się. Zaraz wpadnę do wody.
     Ktoś idzie w moją stronę. Przez chwilę myślę, że to mój strach, ale gdy podchodzi bliżej rozpoznaję jego twarz. To Jeremy. Wyciąga do mnie rękę, ale ja wciąż jestem za daleko. Jest ode mnie cięższy, rysy biegnące pod jego stopami powiększają się. Podchodzi do mnie. Chyba coś mówi, ale ja nic nie słyszę. Boję się ruszyć. Stoję z rękoma wyciągniętymi w jego kierunku i czekam aż tu przyjdzie. Łzy przymarzają mi do policzków. Słyszę głośne dudnienie. To nasze serca bijące na zmianę.
     Jest już przy mnie. Dotyka moich palców, przyciąga do siebie. Lód na którym stoję jest cienki i nie wytrzymuje jego ciężaru. Wpadamy do wody, szarpiąc się. Opadam powoli na dno, chcąc dosięgnąć otworu i się przez niego przedostać na powierzchnię. Jeremy staje się siny. W ciągu kilku sekund zamienimy się w sople lodu.  Jego błękitne oczy wciąż płoną nadzieją. Łapie mnie w talii i unosi. Wynurzam się, łapiąc hausty powietrza. Nie chcę wracać pod taflę. Jeremy wyrzuca mnie z wody. Kładzie mnie na lodzie i sam wspina się po moich nogach, by wyjść na powierzchnie, ale braknie mu sił. Osuwa się z powrotem. Chwytam go za koszulę na piersi, chcąc go wyciągnąć. Przestaje próbować, a ja nie mam siły go utrzymać. Wyślizguje mi się. Moje sztywne palce puszczają materiał jego ubrania. Wpada z pluskiem do lodowatej wody. Nie idzie na dno. Jest tu, przy powierzchni, ale już się nie rusza. Ma zamknięte oczy, twarz białą jak śnieg prószący wokół.
     Ktoś odciąga mnie na bok, jak najdalej od dziury w lodzie. Szarpię się na próżno. Nie mam siły, by znów podejść i próbować uratować Jeremiego. Smukła postać pochyla się nad jego ciałem. Chwyta go i podnosi jakby nie było w tym nic trudnego. To Jarred. Kładzie swojego brata na swoich kolanach i potrząsa nim rozpaczliwie. Serce zaciska mi się mocno. Dotykam identyfikator, który noszę na szyi, czując jak łzy wyżłabiają sobie drogę na mojej twarzy.
     Budzę się z krzykiem, spadając z łóżka. Cała jestem mokra i drżę. Znów śnią mi się koszmary. I dlaczego mają taki duży związek z tym, co się dzieje? Co tam robił Jeremy, a przede wszystkim Jarred? Co to miało znaczyć? Pochylam się, dotykając czołem kolan. Nabieram głębokie wdechy i wypuszczam je powoli. Rytm mojego serca powoli wraca do normy. Dźwigam się i idę do łazienki.
     Zamykam za sobą drzwi, po czym zrzucam z siebie ubranie. Wchodzę pod prysznic, odkręcając gorącą wodę, która parzy moją skórę. Nie chcę budzić się z płaczem. Chcę być normalna, mieć dwoje zielonych oczu, zakochać się w odpowiedniej osobie z A05 i żyć jak normalny człowiek. Czy to tak wiele?
     Biorę do ręki Identyfikator i obracam go kilkakrotnie. Słone łzy mieszają się z wodą. Obejmuję swoje ramiona i kulę się, powstrzymując szloch, który utyka w moim gardle. Muszę być silna, by wygrać.

     Naciskam powoli klamkę, uchylając drzwi od pokoju Jarreda. Wstrzymuję oddech, mając nadzieję, że się nie pomyliłam i nie weszłam do Sorena. Wchodzę do środka najciszej jak się da. Stąpam ostrożnie, uważając, by żadna deska nie skrzypnęła pode mną. Boję się oddychać, w obawie, bym się nie zdradziła. Siadam powoli z brzegu łóżka, wyciągając przed siebie rękę. Raz się żyję. Zaciskam wargi i klepię Jarreda po ramieniu. Wzdryga się i podnosi energicznie.
     — Umawiałem się z kimś? — pyta cicho.
     — Nie, to tylko ja — zapewniam szeptem. Oddycha z ulgi i opada z powrotem na łóżko.
     — Nie strasz mnie — wzdycha. Podkłada sobie ręce pod głowę i teraz patrzy na mnie. — Co tu robisz? — pyta. Wywracam oczami, ciesząc się, że tego nie widzi.
     — Podobno muszę znaleźć przyjaciela — zauważam.
     — Musisz.
     — Chyba znalazłam — mówię. Milczy, wciąż wpatrując się we mnie. Mimo ciemności, dostrzegam jak jego usta wykrzywiają się w uśmiechu i zastanawiam się czy nie powinnam żałować swojej decyzji. — Tak czy nie? — pytam z irytacją.
     — Tak.
     — Ale ja nie wiem gdzie jest Jeremy. Pewnie jest już daleko i nikt go nigdy nie znajdzie — szepczę. Jarred dźwiga się do pozycji siedzącej. Cofam się lekko, pozostając czujna.
     — Szuka ciebie.
     Prycham cicho, mimo że nie jest mi do śmichu. Jestem przerażona i strasznie się martwię, mimo że próbuję wmówić sobie coś innego.
     — W przeciwieństwie do ciebie ja coś robię, a nie siedzę cały dzień w pokoju — oznajmia i wyciąga się w stronę szafki. Otwiera szufladę i wyciąga na wierzch małe urządzonko, które świeci na czerwono. — Mogę łatwo namierzyć każdego członka mojej rodziny.
     — To działa? — pytam z nadzieją. Przytakuje. Podnoszę się szybko, nie mogąc ukryć swojego zadowolenia. — Chodź! Nie traćmy czasu! Musimy go znaleźć!
     — Spokojnie. Też podnieca mnie możliwość spotkania z bratem, ale w przeciwieństwie do ciebie potrafię to ukryć — mówi, unosząc ręce, by mnie uspokoić.
     — Nie podniecam się. Po prostu mam dosyć tego miejsca — syczę, krzyżując ramiona na piersi. Jarred zapala małą lampeczkę, która wystarczająco oświetla cały jego pokój, po czym odrzuca kołdrę na bok i wstaje.
     — Dasz mi dwie minuty, by się ubrać? Chyba, że zależy ci, bym chodził w takiej postaci.
     Zerkam na jego bokserki, czując jak policzki zaczynają mi płonąć. Dobra, dwie minuty w tą czy w tamtą i tak mnie nie zbawią. Postanawiam poczekać.

     Znów boję się, że zdradzi mnie mój oddech lub walące głośno serce. Schodzimy ze schodów, zbliżając się do wyjścia. Już wiem, że potrzebny jest klucz, by te wielkie, drewniane drzwi uległy i rzucanie w nie stołem nic nie daje.
     Wychodzimy na zewnątrz. Noc jest wyjątkowo ciepła. Nawet pogoda jest po mojej stronie. Wszystko mi sprzyja! Odnajdziemy Jeremiego, Jarred opowie mu o pustce, którą czuję, a wtedy się pogodzą i będą rodziną. Chcę by się poznali. Wiem, że obaj tego potrzebują.
     Idziemy wokół posiadłości Slaughterów, zbliżając się do otwartej bramy. Jak widać, nikt nie podejrzewa, że tej nocy ktoś się wymknie. Widzę kogoś stojącego obok dwóch ścigaczy i przez chwilę mam zamiar schować się gdzieś za krzewem róż. Jarred pozostaje spokojny, więc ja też się uspokajam. Teraz, gdy jesteśmy już blisko, rozpoznaję Sorena i mam ochotę rozbić sobie głowę o pierwszą mijaną rzecz. Zatrzymuję się.
     — Co on tu robi? — pytam z oburzeniem. Jarred uśmiecha się tylko, jakby bawiło go moje zachowanie.
     — Może nam pomóc. Nie bądź uparta — odpowiada, ciągnąc mnie w jego stronę. Podchodzę mimo wielkiej niechęci, wzdychając ze zrezygnowaniem. Soren wyrywa się do przodu na mój widok. Zaczyna całować mnie po rękach, mówiąc o mojej urodzie.
     — Przestań! — rozkazuję, odpychając go od siebie. Najwidoczniej nie chce ze mnie zrezygnować, mimo że mówię mu otwarcie co o nim myślę.
     — Nie traćmy czasu — słyszę. Jarred wsiada na jeden ze ścigaczy, a Soren na drugi. Dostaję gęsiej skórki i aż trzęsę się z nadmiaru emocji. — Co Lily? Nogi wrosły ci w ziemię? — pyta. Do moich uszu dochodzi ryk silnika. Kręcę głową, będąc pod ogromnym wrażeniem.
     — Liliano, usiądź za mną. Poczujesz się bezpiecznie — oznajmia Soren. Po moim trupie!
     Zajmuję miejsce za Jarredem, obejmując go mocno w pasie. Po chwili piszczę, gdy rusza gwałtownie. Wczepiam się w jego plecy, szczękając zębami. Musi minąć kilka chwil, bym się uspokoiła. Włosy łopoczą mi na wietrze. Jest mi wyjątkowo zimno, mimo, że to Jarred przyjmuje na siebie siłę wiatru. Nie myślę o tym, że nie mam kasku. Wmawiam sobie, że tak ma być. Odnajdziemy Jeremiego i wszystko się ułoży.

     Ścigacze zatrzymują się, a ja oddycham z ulgi. Bolą mnie nogi i ręce od ciągłego ściskania i mocnego trzymania się. Ciało mam wiotkie i przez chwilę nie chce wykonywać moich poleceń. Wstaję, czując jak kolana uginają się pode mną jak pod szmacianą lalką.
     Rozglądam się uważnie, zastanawiając gdzie jesteśmy. Przed nami znajduje się ogromny budynek. Może to jakaś fabryka? Nie mam zielonego pojęcia dlaczego tajemnicze urządzenie Jarreda nas tu wywiozło. Co niby miałby tu robić Jeremy? To wszystko pozbawione jest sensu!
     Czuję jak Soren obejmuje mnie lekko ramieniem jakbym się bała, a on chciał mi zapewnić, że będzie mnie chronił. Nie chcę by się wtrącał i żałuję, że jest tu z nami. Staram się go ignorować, więc idę za Jarredem. Kierujemy się w stronę otwartej bramy. To miejsce nie podoba mi się coraz bardziej. Jest tu tak cicho i pusto. Zaczynam podejrzewać, że ta fabryka jest opuszczona. Inaczej roiłoby się tu od ludzi.
     Prześlizgujemy się przez otwartą bramę, a wtedy biegniemy w stronę tyłów budynku. Ten teren zapewne jest monitorowany, a ja nie zamierzam ryzykować. Wokół palą się lampy, czego też nie potrafię zrozumieć, bo po co marnować prąd na coś takiego? Jesteśmy tu sami.
     — Nie podoba mi się tu — mówię nie głośniej od szeptu. Chłopaki ignorują moją uwagę. Idą dalej w stronę kraty wentylacyjnej. Podważają ją i wyrywają z trzaskiem. Czy oni w ogóle mnie słuchają? Będziemy mieć kłopoty.
     — Idę pierwszy, potem ty Lily, a na końcu Soren — oznajmia Jarred. Łapie mocno otworu i podciąga się sprawnie. Po chwili znika w środku. Odliczam kilka sekund, po czym tak jak on zbliżam się do wentylacji i usiłuję podskoczyć i się jej chwycić. Brakuje mi kilku centymetrów. Nawet nie zahaczam o brzeg palcem.
     — Liliano…
      — Sama sobie poradzę — warczę, próbując jeszcze raz. Nic z tego. Mimo ogromnych chęci, wciąż pozostaję za niska.
     — Co tak długo? Lily, wskakuj na górę — do moich uszu dochodzi ostry szept Jarreda. Łatwo mu mówić, bo ma prawie dwa metry wzrostu! Ja ledwo odstaję od ziemi. Odwracam się mimo wielkiej niechęci.
     — Podsadzisz mnie? — pytam, żałując, że te słowa przeszły mi przez gardło. Oczy Sorena błyszczą jak dwa drogocenne kamienie. Przytakuje, co wcale mnie nie zaskakuje i chwyta mnie w talii. Unosi mnie z jękiem. Czyżbym była dla niego za ciężka? Cieszę się, że nie widać moich rumianych policzków. Chwytam mocno brzegu, a wtedy Jarred pomaga mi się podciągnąć. Pełznę za nim, widząc tylko to, co oświetla latarką. Po chwili Soren pakuje się do nas i teraz co chwila łapie mnie za kostkę, upewniając się czy wszystko dobrze. U mnie jest nie najlepiej, bo od zawsze źle reaguję na małe i ciasne pomieszczenia. Staram się oddychać spokojnie i skupić uwagę na czymś zupełnie innym, ale jest to wyjątkowo trudne. No i dręczy mnie pytanie: dlaczego ludzie robią takie szerokie szyby wentylacyjne? By ułatwić drogę złodziejom?
     Jarred zatrzymuje się, każąc nam zrobić to samo. Pod nim znajduje się krata. Przepycham się między nim, patrząc przez nią w dół. Pod nami znajduje się niewielkie pomieszczenie z dziwnym urządzeniem stojącym w kącie. Są tu jacyś ludzie i aż wstrzymuję oddech. Czy słyszą moje głośno walące serce? To kwestia czasu nim nas zauważą. Przyglądam się uważnie, zauważając metalowe krzesło. Ktoś jest do niego przywiązany. Soren przepycha się między nami, wciskając swoją blond czuprynę w moją twarz. Patrzy przez kraty wyraźnie zaciekawiony.
     Ludzie wychodzą, a ja z ulgą wypuszczam powietrze. Widzę jak Jarred odkręca palcami śrubki, które upadają jedna po drugiej na podłogę. Przez chwilę słychać tylko ich brzdęk. Krata opada, a wtedy Jarred opuszcza się na rękach i zeskakuje sprawnie na ugięte nogi. W życiu tego nie powtórzę. Soren widzi moje niezdecydowanie. Uśmiecha się i puszcza do mnie oczko.
     — Złapię cię — zapewnia, po czym tak samo jak Jarred sprawnie zeskakuje na ziemie. Odwraca się i wyciąga do góry ramiona. To idiotyzm. Kto kazał mi brać w tym udział? Siadam na brzegu, spuszczając wolno nogi. A niech tylko spróbuje mnie wypuścić. Zsuwam się z piskiem, lądując w jego ramionach. Chwyta mnie i cofa się. Chyba spadałam z za dużą siłą, bo upada z jękiem na tyłek. Plus jest taki, że mnie nie upuszcza. — Mogłabyś upadać na mnie cały czas — mówi z lekkim grymasem bólu i zadowolenia na twarzy. Wstaję z niego, otrzepując spodnie, po czym rozglądam się uważnie.
     Pomieszczenie, w którym się znajdujemy z tej perspektywy wydaje się trochę większe. Osoba przywiązana do krzesła jęczy, usiłując zerwać krępujące go więzy. Podchodzę niepewnie bliżej, czując jak serce wędruje mi do gardło. Urządzenie Jarreda wcale się nie myliło. Jeremy tu jest.
     Podchodzę do niego, szarpiąc metalowe klamry, które przytwierdzają jego nadgarstki do poręczy. Wiem, że nie uda mi się ich zerwać, ale wciąż próbuję.
     — Jeremy — mówię. Czy mnie słyszy? Jego twarz przepełnia ból. Jest cały mokry, oddycha ciężko. Przecieram rękawem jego rozgrzane czoło. Wzdryga się, a wtedy jego oczy otwierają się szeroko. Patrzy na mnie, jakby nie był pewny czy to sen, czy jawa.
     — Uciekaj stąd — mówi cicho. Spina się i szarpie, ale nie jest w stanie rozerwać metalowych pierścieni. Jęczy z wysiłku, wznosząc oczy ku górze.
     — Uwolnimy cię stąd. Nie ruszaj się, zaraz coś wymyślę — zapewniam. Wybucha słabym śmiechem. Patrzy na mnie i kręci głową. Poddał się? Nie wierzę w to!
     — Do czego to służy? — słyszę za sobą. Jarred i Soren kręcą się wokół stojącego z boku urządzenia. Jeremy marszczy brwi, dostrzegając ich dopiero teraz.
     — Co oni tu robią? — pyta z irytacją.
     — Chcą pomóc.
     Nie wierzy mi, ale ma swoje powody. Mam dziwne wrażenie, że teraz gniewa się na mnie, ale dlaczego? Bo chcę mu pomóc? Bo ryzykuję swoim życiem, będąc tutaj?
     Jarred naciska jakiś guzik. Maszyna wydaje z siebie dziwny dźwięk, ale nic prócz tego się nie dzieje. Pochyla się nad mikrofonem, dmuchając w niego.
     — Halo, halo, próba mikrofonu. Jeremy, przestań gapić się na tyłek Lily. Tak bardzo ci się podoba? — pyta, po czym wraz z Sorenem chichoczą, jakby było to zabawne.
     — Idioto! Włączyłeś to! — syczy Jeremy, szarpiąc się ponownie. Na niewielkim ekranie pokazuje się zegar, który odlicza od dziesięciu w dół.
     — Co to? Bomba?
     — Nie głupku, to narzędzie tortur! Jeśli nie odpowiem zgodnie z prawdą sprawi mi ból! — warczy, zabijając go spojrzeniem. Jarred poważnieje. Wygląda na zdezorientowanego.
     — Cholera, nie wiedziałem. Powtórzyć pytanie? — spytał.
     — Pięć, cztery…
     — Odpowiedz! — nalegam, czując jak łzy cisną mi się do oczu. Nie chcę być świadkiem tego jak cierpi. Kręci głową, zaciskając wargi.
     — Trzy, dwa…
    — Mów!
     — Tak, podoba mi się tyłek Lily! A teraz jak jakiś idiota włączy to jeszcze raz, urwę mu jaja! — mówi, a morze szalejące w jego oczach zamienia się w ciemną otchłań. Soren i Jarred są wstrząśnięci. Patrzą na siebie, potem na mikrofon i w końcu rezygnują.
     Kładę dłoń na ramieniu Jeremiego, czując jak się wzdryga. Nie chce spojrzeć mi w oczy, ciągle unika mojego spojrzenia.
     — Czy czułeś ból? — pytam cicho.
     — Nie. Przecież odpowiedziałem zgodnie z prawdą — zauważa. Wzdycham cicho, łapiąc jego rękę. Unosi wzrok i patrzy na mnie przez ułamek sekundy. Wygląda nędznie i słabo. Pierwszy raz widzę go w takim stanie. Nie chcę wiedzieć co czuł, siedząc na tym krześle. Jak dużo bólu mu zadano?
     — Jak to otworzyć? — pytam, chwytając metalowe pierścienie wokół jego dłoni.
     — Nie wiem. Chyba są na jakiś klucz — odpowiada, usiłując przecisnąć między nimi dłonie. Są jednak zbyt ciasne.
     — A gdzie jest Jake? — pytam po chwili, czując jak serce gwałtownie mi przyspiesza.
     — Cios, Lily. To się nazywa nokaut — szepcze za mną Jarred. Zastanawiam się co powiedziałam nie tak. To chyba normalne, że się martwię. Jestem pewna, że każdy na moim miejscu zadałby to pytanie. Jeremy pochmurnieje. Osuwa się lekko na krześle, na tyle, na ile pozwalają mu pierścienie wokół jego tułowia i patrzy w bok, unikając mojego spojrzenia.
     — Coś mu się stało? — dopytuję, nie rozumiejąc jego zachowania. Wzdycha głośno, jakby chciał mi przekazać, że jest zirytowany moim zachowaniem. — Dlaczego milczysz? Co ci jest?
     — Co mi jest? — powtarza. Jego oczy płoną prawdziwym ogniem. Pożerają wszystko, nawet mnie. — Nic mi nie jest! Mam za sobą godzinne tortury, to nic takiego! Jake siedzi bezpieczny w podziemiach, a ja nadstawiam za nas karku, ale oczywiście ciebie będzie bardziej obchodzić on. Sorry, zapomniałem, to twój chłopak. Ja mogę zdychać, ale to on zawsze będzie ciebie obchodzić. Myślałem, że zostaliśmy przyjaciółmi…
     — Martwiłam się, to takie dziwne?
     — Kim jest Jake? — pyta z niezadowoleniem Soren. Odwracam się i duszę go w myślach. Wycofuje się za sprawą mojego spojrzenia.
     — Nie przeszkadzaj Soren — warczę. Uśmiecha się nieśmiało, przytakując. Czuję lekką irytację. — Możesz przestać być tak cholernie zazdrosny? Chcesz, by wszyscy zwracali na ciebie uwagę i tobie współczuli. Biedy Jeremy, wychowywał się bez matki, nie miał nigdy przyjaciół. Jaki los jest dla niego okrutny — mówię. Mruga kilkakrotnie, otwierając lekko usta. Zamyka je jednak i kręci minimalnie głową.
     — Idź już stąd — poleca cicho. Z wielką chęcią, chcę dodać, ale powstrzymuję się. Patrzę na szyb wentylacyjny, którym tu przyszliśmy i wypuszczam głośno powietrze.
     Czuję jak identyfikator na mojej szyi staje się wyjątkowo ciężki. Wyciągam go spod koszulki, przyglądając się trzem literkom. Mam wrażenie, że waży tonę. Co się dzieje? Nie chcę go oddawać, ale z drugiej strony wiem, że do mnie nie należy. Zdejmuję go ze swojej szyi i odwracam się. Jeremy siedzi ze spuszczoną głową. Nie unosi jej nawet wtedy, gdy stoję tuż przy nim.
     — Martwiłam się o ciebie — wyznaję szeptem. Pochylam się i zapinam na jego szyi łańcuszek. Kładę identyfikator na jego piersi, wymuszając słaby uśmiech. Odwzajemnia go.
     — Wiem Kalafiorku, każdy się zawsze o mnie martwi — mówi. Wywracam oczami, uderzając go lekko w ramię, na co reaguje śmiechem.
     — Wiesz gdzie może być klucz? — pytam, łapiąc metalową obręcz wokół jego nadgarstka. Nie daje rady jej otworzyć.
     — Nie, nie powiedzieli mi tego — odpowiada z ironią. Ignoruję jego złośliwą uwagę, rozglądając się uważnie po całym pomieszczeniu. Chcę się stąd jak najszybciej wydostać.
     — Jest inny sposób, by to otworzyć? Ma ktoś jakiś śrubokręt? — kieruję te pytanie do Sorena i Jarreda, który wciąż przyglądają się maszynie. Jarred wkłada rękę do kieszeni i wyciąga na wierzch mały scyzoryk. Wyrywam mu go prędko, zbliżając się do Jeremiego, który patrzy na mnie z przerażeniem w oczach.
     — Jesteś pewna, że wiesz co robić? Takie narzędzia są niebezpieczne — zauważa.
     — Zaraz ciebie uwolnię — zapewniam, po czym wciskam ostrze między zamknięcie prętów. Zaczynam nim kręcić i dłubać, ale to nic nie daje. Jeremy prawie mdleje na ten widok. — Chyba idzie — zauważam. Pierścień przekrzywia się lekko, a nożyk łamie. Podrywam się, sycząc z bólu. Scyzoryk upada na ziemię z brzdękiem. Mój kciuk jest rozcięty, więc wkładam go szybko do ust. Nie poddaję się jednak. Chwytam obręcz i odginam ją własnymi rękoma.
     — Lily, wystarczy — słyszę, na co kręcę głową. Kładę stopę na krzesło, między jego nogami i ciągnę z całej siły. Oczy Jeremiego otwarte są wyjątkowo szeroko. Wargi mu drżą, mamrocze coś do siebie, chyba modlitwę. Do moich uszu dochodzą tylko niektóre słowa, które wypowiada: Bardzo proszę… Nie zasługuję.... I żeby noga jej się nie obsunęła… Amen.
     Zbieram w sobie wszystkie siły i zapieram się mocno. Lecę do tyłu i upadam z jękiem na podłogę. Kręci mi się w głowie i przez chwilę nic nie widzę. Połówka pierścienia została w mojej dłoni.
     — Liliano!
     Soren troi się przed moimi oczami. Potrząsa rozpaczliwie moimi ramionami, kładzie mnie na swoich kolanach. Naprawdę mam go dość. Jest irytujący i momentami zachowuje się jak baba. Dźwigam się powoli, odpychając go od siebie. 
     Widzę jak Jeremy masuje sobie spuchnięty nadgarstek wokół którego powstały czerwone pręgi. Ma teraz wolą lewą rękę.
     — To bez sensu. Nie dasz rady wyrwać ich wszystkich. Idź stąd, jakoś sobie poradzę — wzdycha cicho. Nie chcę go zostawiać. Prawda jest taka, że Jarred miał rację. Potrzebuję go.
     — Kto ciebie tu uwięził? — pytam, dotykając palcem jego kolana. Przez ułamek sekundy skubię materiał jego spodni. Nie odpowiada, tylko odwzajemnia moje spojrzenie. — Obiecuję, że ciebie stąd uwolnię — oznajmiam.
      — Nie obiecuj — mówi.
     Ale ja już to zrobiłam.
.
.
.
.
.
.
template by oreuis