12.29.2015

We were tight-knit boys. Brothers in more then name. You would kill for me and knew that I'd do the same and it cut me sharp hearing you'd gone away.

     Staram się nie słuchać i udawać, że nie obchodzi mnie rozmowa J.C.A z Thomasem. Mówią wyjątkowo cicho, ale po chwili zapominają, że znajduję się na tylnych siedzeniach i teraz gadają głośno, śmiejąc się i nie oszczędzając barwnych epitetów. Czuję się niezręcznie w ich towarzystwie. Mam ochotę wyparować, zamienić się w paproszek i zostać zdmuchnięta przez wiatr albo chociaż oddech.
     Samochód powoli się zatrzymuje. Nic nie widzę na zewnątrz. Jest środek nocy, a z resztą mój umysł jest wyczerpany. Powieki stają się coraz cięższe, nie mogę ich otworzyć, bo co chwila opadają. Budzę się dopiero wtedy gdy zimny wiatr smaga mnie po twarzy. Drżę, a moje zmysły ożywają. J.C.A otwiera drzwi od mojej strony i wyciąga do mnie rękę. Ujmuję ją mimo niechęci, a wtedy wyciąga mnie na zewnątrz. Jedynym źródłem światła jest latarka w jego dłoni. Ciągnie mnie za sobą, świecąc sobie. Słyszę skrzypnięcie i zgaduję, że to jakieś drzwi. Zostaję wepchnięta do środka małej chatynki, w której pachnie gromadą mężczyzn. J.C.A wyłącza latarkę, gdyż jest tu wystarczająco jasno, by cokolwiek zauważyć.
     Czuję jak Thomas wyprzedza nas i pędzi w stronę Sandera, który stoi kilka metrów dalej. Uwiesza się na jego szyi uśmiechając się szeroko. Z pomieszczenia obok wychodzi także Jake i Duncan, a ja zastanawiam się czy Duncan też tak by mnie przywitał, gdybym do niego podeszła. Jego pięknie wyrzeźbione ramiona są jednak w tej chwili nieosiągalne.
     — Dobrze, że nic ci nie jest — mówi Jake z troską w głosie. Podchodzi do mnie i ujmuje moje dłonie. Cofam je speszona. Rumienię się a twarzy. Nie wiem co się ze mną dzieje. Ja po prostu nigdy nie miałam żadnego kontaktu z innymi ludźmi. Jedyną osobą, która przejmowała się moim losem był Charles.
     Jake mimo mojej reakcji ponownie ujmuje moje dłonie. Rozciera je, jakby czytał mi w myślach i wiedział, że zmarzłam. Przez chwilę zapominam o obecności chłopaków. Czuję się wyjątkowo dobrze mimo zmęczenia.
     — Musi ci się strasznie chcieć spać — zauważa, a na dowód tego, że ma rację, ziewam.  Jego usta wyginają się w uśmiechu. Ściąga mi kosmyk włosów z policzka i zaczesuje go za ucho. Moje serce wybija w tym momencie szaleńczy rytm. Rumienię się jeszcze bardziej. Mój umysł powraca zza światów dopiero wtedy, gdy J.C.A kładzie mi nagle dłoń na ramieniu. Przesyła mi za sprawą dotyku swoją aurę i zły humor. Uświadamia mi to, że robienie mu na złość to interesująca rzecz.
     — Czy Lily zdążyła już ci wspomnieć o naszym gorącym pocałunku? — pyta. Wiem, że robi to specjalnie, choć nie wiem po co. By wkurzyć Jake’a? Sprawić, by był zazdrosny? Moja twarz staje się tym razem cała czerwona. Nie chcę nawet pamiętać o tym incydencie. Jake marszczy lekko brwi i spogląda na byłego/przyjaciela. Czeka aż któreś z nas zaprzeczy temu co słyszy. Mogę zaprzeczyć tylko w tym, że pocałunek wcale nie był gorący. Był dziecinny.
     — Prawie przez ciebie zwymiotowałam — mówię, mając nadzieję, że utrę mu tym nosa. J.C.A nie wygląda na zaskoczonego moim nagłym atakiem. Puszcza im oczko, co tylko irytuje Jake. Obawiam się, że zaczynają ze sobą rywalizować. Jest to chora rywalizacja, która ma na celu mnie upokorzyć, jestem tego pewna. Chcą na własnej skórze sprawdzić jak to jest być z takim odmieńcem. Czuję ukłucie w sercu.
     — Świetnie całujesz — mruczy, aż ręce mi drżą. Nabija się ze mnie, a Jake najwidoczniej mu wierzy.
     — Ty za to okropnie — odparowuję. Kąciki ust J.C.A drgają. Patrzy na mnie i przygryza dolną wargę. Jego oczy się śmieją. Nie znoszę takich ludzi. Ma pustą głowę, jakbym w nią grzmotnęła, niosłoby się echo. — Pragnę zapomnieć o tym czymś — akcentuję ostatnie słowo, by podkreślić zażenowanie jego osobą. Cofam się, nadeptując na stopę Jake’a. Moi rówieśnicy zawsze ze mnie się wyśmiewali i żartowali. J.C.A jest takim samym idiotą jak oni.
     Dość mam jego głupich gierek. Chwytam Jake’a za łokieć i ciągnę go w jak najdalszy kąt, z dala od jego przyjaciela. Gdy mam pewność, że nie usłyszy moich słów, patrzę na jego smutną twarz  i wymuszam słaby uśmiech.
     — To nie tak — mówię. Kręci głową, unosząc ręce w obronnym geście.
     — Nie musisz mi się tłumaczyć. Przecież nic mi do tego — zapewnia, drapiąc się po karku. Widzę jak się rumieni, jakby się mnie wstydził.
     — J.C.A to zadufany w sobie głupek, który uważa siebie za cudo świata. Wiem o waszym cholernym zakładzie i wiem o jego chorej rywalizacji — twojej też, chcę dodać, ale powstrzymuję się. Jeśli okazja pozwala, zwal winę na J.C.A! Moje nowe życiowe motto.
     — Jakiej rywalizacji? — pyta, choć zdradza go rumieniec. Unika mojego wzroku. Wywracam oczami, łapiąc się pod boki.
      — Straszni z was desperaci — burczę, cofając się o krok. Opieram się plecami o ścianę, patrząc na zarys jego torsu pod koszulką. — Myślałam, że mogę ci zaufać — dodaję. Muszę unieść głowę, by móc spojrzeć mu prosto w oczy.
     —  No bo możesz — zapewnia pospiesznie. Wygląda na przejętego, co sprawia, że mu wierzę. Patrzę z wzajemnością w jego szare oczy przepełnione licznymi emocjami. Być może to strach, może troska i coś jeszcze. Coś, czego nie potrafię nazwać i czego być może nigdy nie doświadczyłam.
     — Dlaczego wysłałeś do mnie J.C.A? — pytam.
     — Wcale mnie nie wysłał Słońce, sam pojechałem z własnej inicjatywy — wtrąca J.C.A, który musiał nas podsłuchiwać. Podchodzi bliżej, a ja mam ochotę uderzyć go łokciem w brzuch.
     — Martwiłem się — wyznaje Jake, mimo wcześniejszego wtrącenia. Stara się zwracać uwagę tylko na mnie.
     — Ja martwiłem się bardziej — dodaje J.C.A.
     — To przeze mnie. Ja ciebie w to wszystko wciągnąłem. Gdybym ciebie nie zatrzymywał, żaden strażnik by ciebie nie zauważył. Nie mogłem pozwolić, by coś ci się stało przez moją głupotę — tłumaczy. Uważam, że to słodkie. Jeszcze nikt nigdy tak bardzo się mną nie przejmował. To zupełnie nowe, ale przyjemne uczucie, o którym nie chcę zapominać.
     — Padam na twarz — przyznaję, przecierając powieki. Jake chyba tylko czeka na te słowa. Ciągnie mnie za sobą w stronę drugiego pomieszczenia pełnego łóżek i bałaganu, który skrywa mrok. Boję się, że zaraz wejdę na część tego śmietnika. Jest wyjątkowo ciemno, a ja niemal zasypiam na stojąco.
     — Wybierz łóżko — poleca cicho tuż przy moim uchu.
     — Wybieram twoje — odpowiadam bez zastanowienia. Śmieje się cichutko, a ja razem z nim. Czuję za nami dodatkowy cień, który należy do J.C.A. Mam ochotę pchnąć mu nóż w serce. — Prowadź — polecam po chwili, nie mogąc się odnaleźć po ciemku w tak zagraconym pomieszczeniu. Długie palce Jake’a owijają się wokół mojej dłoni. Ciągnie mnie za sobą. Zamykam oczy. Z jakiegoś powodu bezgranicznie mu ufam. Chcę by mnie prowadził.
     Zatrzymuje się po kilku krokach, a wtedy siadam ostrożnie na twardym materacu. Odgarniam na bok koc i po zdjęciu butów pod niego nurkuję. W którymś z kącie ktoś cicho chrapie i mam nadzieję, że usnę bez problemu. Chcę powiedzieć Jake’owi, że może bez problemu położyć się obok mnie i nawet przesuwam się na bok, robiąc mu miejsce, ale moje usta nie chcą się otworzyć. Powieki są ciężkie, a umysł otępiały. Po chwili zapadam w sen.

     Noc nie należała do najprzyjemniejszych. Jest mi zimno, mimo że moje ciało dobrze zakrywam kołdrą. Wystarczy jednak tylko jedno spojrzenie na Duncana, a w moim sercu płonie ogień. Siedzi z brzegu łóżka i najwidoczniej jeszcze do końca się nie obudził. Ja jednak zwracam uwagę na jego mięśnie, których nareszcie nie ukrywa żadna koszulka. Przygryzam kciuk, czerwieniąc się lekko na twarzy. Chcę zagadać, ale nic sensownego nie przychodzi mi do głowy i w końcu rezygnuję, bo budzi się reszta. Nigdzie nie widzę Jake’a i J.C.A. Mam swoje podejrzenia, w których obaj wyszli na zewnątrz i dali sobie po mordzie. Pewnie J.C.A leży gdzieś pokrwawiony i połamany. W takim razie gdzie Jake? Zaczynam się denerwować. Wsuwam na stopy buty, które leżą pod czyimś kajakiem. Odwracam się i widzę za sobą długą postać wciśniętą między ścianę, a mnie. Jake. Jakimś cudem zmieścił się mimo ciasnoty. Wciąż śpi i najwyraźniej ma się dobrze.
     Odwracam się i siadam po turecku. Studiuję jego twarz i w świetle dnia muszę przyznać, ze nie wygląda źle. Jest nawet przystojny. Orientuję się, że nigdy nie myślałam o jakimś chłopaku w ten sposób. No nie licząc Duncana oczywiście. On to zupełnie inna bajka.
      Powieki Jake’a otwierają się leniwie. Przeciera oczy i przeciąga się, wydając z siebie ciche mruczenie. Jego usta wyginają się w delikatnym uśmiechu.
      — Pierwszy raz nie mam przed sobą gęby któregoś z chłopaków. To bardzo przyjemna zmiana — mówi jeszcze ochrypłym od zmęczenia głosem. Moje policzki pokrywają rumieńce.
     — Gdzie podział się J.C.A? — pytam z czystej ciekawości. W tej samej chwili czuję jak ktoś wsuwa ramiona pod moje pachy i unosi mnie lekko.
     — Miło, że się martwisz Skarbie — słyszę jego głos i aż mam ochotę wywrócić oczami. Coś mi jednak nie gra. Odwracam się, a wtedy wypuszcza mnie pospiesznie, jakbym go parzyła. Cofa się jakbym roznosiła jakąś niebezpieczną chorobę. Jego szczęka napina się. Patrzy na mnie przez ułamek sekundy, potem spuszcza wzrok. Widzę jak ściska w ręku paczkę papierosów.
     — Wiesz co Jake — podejmuje nagle. Mam wrażenie, że jego błękitne oczy zaraz mnie pożrą. Wskazuje na mnie poprzez machnięcie głową. — Wcale tak dobrze nie całuje, chyba że tylko mnie.
     — Spadaj — warczę.
     — Musi odejść. Ona albo ja, wybieraj — dodaje. Nie potrzebuję więcej dowodów, J.C.A to dupek z krwi i kości.
     — Co jest…
     — Cholera, powiedz tylko kogo wybierasz! Ona albo ja! — podnosi głos, a mi aż włoski na karku stają dęba. Właśnie jestem świadkiem przeobrażania się J.C.A w psychopatę. Zastanawiam się czy ma w kieszeni pistolet, nóż albo inne niebezpieczne narzędzie, którym można wydłubać serce, odciąć kończyny i zrobić inne paskudne rzeczy. — Jake… — jego głos brzmi teraz nędznie. Jake natomiast zrywa się z łóżka, przerażony tym, co widzi. Dłonie J.C.A drżą. Zaraz zgniecie paczkę papierosów i wszystkie rozsypie. Czyżby choroba psychiczna? Aż dostaję gęsiej skórki.
     Duncan i Jake chwytają J.C.A za ramiona i wyciągają go siłą z domu. Przedostaję się przez góry śmieci i docieram do dużego okna. Odgarniam na bok zasłonki i otwieram je lekko, by móc widzieć i ich słyszeć.
     Wszyscy trzej stoją obok siebie. J.C.A opiera się plecami o ścianę domu i gada coś od rzeczy. Papierosy, które trzyma są pogniecione. Drżącą ręką podpala końcówkę i bierze ją do ust. Po chwili czuję ten nieprzyjemny zapach i aż kręci mnie w nosie.
     — Co ci jest! — pyta Jake i potrząsa mocno jego ramionami. J.C.A osuwa się lekko. Wypuszcza obłoczek dymu prosto na twarz przyjaciela.
     — Wygrałeś, zadowolony!? — odpowiada gniewnie.
     — Przecież o nic się nie zakładaliśmy, daj spokój…
     — Nie o to chodzi — wzdycha i wznosi oczy pełne smutki ku górze. — Dzisiaj mija kolejny rok, nie zauważyłeś? Odkąd odeszła Beatrice. To pechowa data. Coś się stanie, dlatego Lily musi iść.
     — Jesteś po prostu przewrażliwiony — zauważa Duncan, biorąc papierosa i wkładając go sobie do ust. Teraz obaj palą.
     — No bo to przeze mnie zginęła…
     — Czegoś się nachlał? — pyta ze zrezygnowaniem Jake.
     — Ufała mi i co?! Zginęła przez zaufanie do mnie. Chcesz patrzeć jak strażnicy rozszarpują dziewczynę, którą kochasz na strzępy! Przeciągaj to dalej, a to właśnie spotka Lily — warczy. Oczy ma przekrwione jak szaleniec. Serce niemal mi staje. Mam nadzieję, że nikt mnie nie widzi. Oddycham z coraz większym trudem.
     — Przestań tak mówić. Nigdy nie chciałeś powiedzieć Beatrice, że ją kochasz.
     — Bo nie potrafiłem — mamrocze, osuwając się na ziemię. Ukrywa twarz w dłoniach, a papieros upada na trawę. Jake przydeptuje go, aż przestaje się tlić.
     — Wkurza mnie — mówi Duncan, wypalając swojego papierosa. Kiwa w stronę mamroczącego J.C.A, a Jake przytakuje. Obaj unoszą go za ramiona. I wtedy dzieje się coś naprawdę dziwnego. Jake wymierza mu policzek. Aż mnie boli od samego patrzenia. Krzywię się, mimo że prawdopodobnie nie potrafię wyobrazić sobie takiego bólu.
     J.C.A kręci głową lekko oszołomiony. Po chwili na jego twarzy pojawia się grymas bólu. Wyrywa się z rąk przyjaciela o obala Duncana na ziemię. Wzdrygam się. Mam ochotę wrzasnąć i zacząć uciekać, ale nie potrafię nic z siebie wydusić. Nie chcę, by się bili.
     — Idioto! — syczy, szarpiąc go za koszulkę na piersi. Po chwili wszyscy parskają śmiechem, czego w ogóle nie rozumiem. — Chyba mi odwaliło — przyznaje, podnosząc się. Wyciąga dłoń do Duncana i pomaga my stanąć na nogi.
      — Jeszcze raz dostaniesz tego pseudo ataku, a rozwalę ci nos, obiecuję. A wtedy nie będziesz taki ładniutki — śmieje się Jake, klepiąc go po policzku. Zamykam pospiesznie okno i wycofuję się. Przeskakuję nad kupką ubrań, potykam się o buty, które jakiś wariat ustawił na samym środku i siadam pospiesznie na łóżku, naciągając kołdrę na kolana. Serce wciąż wali mi jak młotem. Muszę zapanować nad oddechem.
      — Jak widać nie tylko my podglądamy chłopaków — słyszę i prawie dostaję zawału. Odwracam powoli głowę, widząc Sandera i Thomasa, którzy cały czas leżeli w swoich łóżkach i widzieli moje nieudane śledztwo. Patrzą na siebie, potem na mnie i przybijają sobie żółwika. — Duncan numer jeden, no nie? — pyta rozbawiony Thomas, po czym puszcza mi oczko. Rumienię się, spuszczając wzrok. A niech to.

     Czekam. Siedzę z brzegu łóżka, licząc po cichu. Słyszę kroki należące do chłopaków. Kręcą się w pomieszczeniu obok i najwidoczniej całkowicie o mnie zapominają. Co ja właściwie tu robię?, pytam samą siebie. Czy od teraz właśnie tak będzie wyglądało moje życie? Ciągłe ucieczki, ukrywanie się. To uciążliwe.
     W końcu podnoszę się i wychodzę niepewnie z pokoju. Zatrzymuję się w przejściu do drugiego pomieszczenia i przyglądam chłopakom. Wszyscy siedzą przy niewielkim stoliku. Mówią coś cicho. Czuję, że nie ma tu dla mnie miejsca. Nie chcę wchodzić między nich i ich przyjaźń. Jestem niepotrzebna. Nikomu. Ręce mi drżą. Nie mam nawet prawdziwej rodziny, jestem obojętna osobom, które znam. Nie chcę litości. Chcę by to się zakończyło.
      Wycofuję się, nie chcąc zostać zauważona. Podchodzę do okna, otwierając je na oścież. Uderza we mnie zimny wiatr i aż dostaję gęsiej skórki. Siadam na parapecie i przerzucam nogi na drugą stronę. Zsuwam się i upadam i czworaka. Dźwigam się prędko i po chwili biegnę przed siebie.
      Znów po czasie uświadamiam sobie, że nie jestem sprinterem i po paru chwilach nie mogę złapać tchu. Zdaję sobie sprawę. że uciekam od samej siebie. Bo to ja jestem swoim największym wrogiem i tylko ja mogę siebie pokonać. Ignoruję więc potworny ból w nogach i kończące się powietrze, i brnę dalej, czując jak ciężar nakładany na moje barki przez niesprawiedliwość całkowicie mnie miażdży.
      Łapię powietrze, jakbym za moment miała zanurzyć się na kilka minut w wodzie. Nogi plączą się pode mną. Tkwię ciągle w tym samym miejscu i w ogóle się nie oddalam, mimo wkładanego w to wysiłku. To wszystko jest bez sensu. Zatrzymuję się i siadam na wyschniętej i kującej trawie. Kładę się na plecach, krzyżując ramiona na piersi. Gapię się w szare niebo. Nie wiem komu mam zamiar zrobić na złość. Może samej sobie? Czekam aż wchłonie mnie ziemia, a moje kości zostanę zeżarte przez robale.
       Moje umieranie w samotności nie trwa długo. Słyszę jak sucha trawa trzeszczy pod czyimiś stopami, ale nie podnoszę głowy. Kroki zbliżają się szybko. Wzdycham zirytowana, mając ochotę stać się niewidzialna. Zamykam oczy, udając że jestem nieprzytomna. Chcę uniknąć rozmowy na ten temat, a przecież nikt nie będzie zanudzać monologiem trupa. Wstrzymuję oddech, żałując, że nie potrafię kazać swojemu sercu bić. Do moich uszu dochodzi przekleństwo. Ktoś pada na kolana obok mnie i potrząsa moimi ramionami. Nie wiem kto to. J.C.A albo Jake. Jeśli J.C.A sprawię by te minuty były dla niego horrorem.
     — Cholera jasna, nabrałem się.
     Tak, to J.C.A. Puszcza mnie i kładzie na ziemi.
      — Słyszysz? — pyta, pochylając się nade mną. — Nabrałem się — powtarza tuż przy moim uchu. W takim razie nabiorę go kolejny raz. Słyszę jak klnie. Bardzo żałuję, że nie widzę w tej chwili jego twarzy. Ten widok musi być bezcenny. Znów mną potrząsa, bardziej rozpaczliwie. Czuję jak ręce mu drżą. — Obudź się! — nalega. Unosi moją głowę. Czuję na sobie jego nerwowy oddech. Przykłada ucho do mojej piersi. Cholera, dlaczego moje serce musi bić! Znów wstrzymuję oddech, tym razem dłużej. W sumie to mam nadzieję, że J.C.A mnie zostawi i ucieknie, bo stchórzy. Czekam tylko aż wybuchnie płaczem i skuli się na ziemi, całkowicie bezradny. Wtedy ja wstanę i wyśmieję go, wskazując na niego palcem.
     Nagle moje ciało sztywnieje. Czuję jak jego wargi dotykają moich. Rozsuwa je, a ja cofam automatycznie język, zaciskając mocno oczy. Jest tak zdesperowany, by robić mi sztuczne oddychanie? Nie chcę, by myślał, że uratował mi życie. Ignoruję wdmuchujące powietrze, pozostając nieprzytomna. Nie wiem ile jeszcze tego wytrzymam, ale mam nadzieję, że w końcu przestanie. Dwa wdechy z nim. Teraz kładzie ręce na moich piersiach. O nie, nigdy mu tego nie wybaczę. Udaje mu się zrobić może pięć ucisków, gdy podrywam się do góry, otwierając oczy. Moja pięść ląduje na jego twarzy. Teraz oddycham szybko, nadrabiając tamte chwile.
     — Cholera, ale jesteś niewdzięczna — mamrocze, masując szczękę. Patrzy na mnie z niezadowoleniem, a ja nie wiem co powiedzieć. Spluwam na bok, chcąc pozbyć się smaku jego ust.
     — Zostaw mnie — mówię, dźwigając się. Kręcę się przez chwilę w kółko, tracąc orientację. — Dlaczego ciągle mnie śledzisz, co? Jesteś psychopatą i mordercą — rzucam gniewnie, robiąc krok w tył.
     — Tak i uwielbiam ratować piękne kobiety — dodaje.
     — Nie imponujesz mi tym, ty… ty… idioto!
     — Wracaj do kryjówki, bo przejedzie cię czołg — poleca. Wyciąga rękę w moją stronę i chwyta moje ramię, ale mocnym szarpnięciem wyrywam się z jego uścisku. — Mówię w tej chwili poważnie.
     Rzucam się przed siebie, ignorując jego słowa. Słyszę jak wzdycha z irytacją. Po kilku sekundach dopada mnie i powala na ziemię, unieruchamiając. Szarpiemy się i wyzywamy. Ciągnę go za włosy i ubranie, ale nie puszcza.
     Po chwili ktoś rzuca na nas siatkę. Krzyczę, nie wiedząc co się dzieje. Czy to głupi żart? Oboje zostajemy przyciśnięci do ziemi. Na nic moje protesty i rzucane bluzgi. Widzę kilku strażników. Chwytają koniec siatki i szarpnięciem obalają nas z powrotem. Upadam na J.C.A, który wydaje z siebie stłumiony jęk. Nie mogę wstać, tu nie ma miejsca. Jesteśmy ciągnięci po ziemi. Wciąż rzucam się w rozpaczy, chcąc rozerwać grubą siatkę, ale nie jestem w stanie tego dokonać. Łzy wypływają spod moich powiek, mimo że nie chcę okazywać słabości. Nie chcę się bać. Cała drżę ze strachu. Wszystko mnie boli. Co chwila moje ciało zahacza jakąś suchą gałąź albo kamień. Nie jestem w stanie tego znieść. Nie wiem nawet jak daleko będziemy ciągnięci i czy wytrzymam nawet krótką drogę.
     J.C.A chwyta mnie za ramiona i kładzie na swojej piersi, przyjmując tym samym cały ból na siebie. Przestaję stawiać opór i kładę głowę na jego ramieniu, szlochając i łzami mocząc mu koszulkę.
     Mocnym szarpnięciem strażnicy stawiają nas na nogi. Wyplątują z siatki najpierw mnie, potem J.C.A. Usiłuję wykorzystać ten moment i uciec, ale to tylko wydaje się takie proste. Jestem sparaliżowana przez strach, na dodatek nie mam najmniejszych szans z uzbrojonym patrolem.
     W tej samej sekundzie J.C.A wydostaje się z uchwytu strażników. Zwija dłoń w pięść i uderza mnie w twarz. Siła jego ciosu przewraca mnie na plecy. Upadam, nieruchomiejąc. Serce wybija mi szaleńczy rytm. jestem w szoku i nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Uderzył mnie. Dupek. Czuję jak powieka mi nabrzmiewa i puchnie. Nie mogę otworzyć oka. Łzy same wypływają na wierzch. Zostaję podniesiona i pojmana. Mimo ogromnego strachu i paniki, pozwalam im siebie prowadzić.
      Nogi drżą pode mną z każdym kolejnym krokiem. Nie mam pojęcia co mnie czeka. Zostanę zabita albo trafię do więzienia? W najgorszych przypadkach będą mnie torturować. Czy ja właśnie nie szukałam śmierci? Gdybym wiedziała ile to kosztuje strachu, nigdy bym o tym nawet nie myślała.
     Jesteśmy prowadzeni do ciężarówki. Jeden ze strażników odsuwa solidne drzwi, a pozostali wpychają nas do środka. Zostaję wrzucona w brutalny sposób. Upadam ciężko, aż braknie mi tchu. Zwijam się w kłębek i ukrywam twarz w dłoniach. Ciężarówka rusza gwałtownie, a wtedy uderzam o jedną ze ścian. Nie mam się czego złapać, więc przy każdym ostrym zakręcie lecę na boki. J.C.A w porównaniu do mnie radzi sobie bardzo dobrze, jakby nie raz podróżował w takich warunkach. Czołgam się w jego stronę i siadam tuż przy nim.
      — Dlaczego mnie uderzyłeś? — pytam, choć podejrzewam, że znam odpowiedź. Jest po prostu szaleńcem, który nad sobą nie panuje.
     — Nie mogą zobaczyć twoich oczu — mówi cicho. Ciężarówka wjeżdża na jakiś kamień. Podskakuję z piskiem, lądując na tyłku.
     — No tak.
     Orientuję się, że ma racje. Czy jednak nie jest za późno? Zostaliśmy pojmani, to koniec.
     Gdy drzwi rozsuwają się, nawet nie usiłuję stąd uciec, bo nie jestem w stanie. Strażnicy wyciągają nas na zewnątrz. Nie mam okazji przyjrzeć się otoczeniu, bo mam napuchnięte oko, a z resztą strażnik, który mnie prowadzi pochyla mocno moją głowę. To wszystko wydaje się być tylko złym snem. Koszmarem, z którego niedługo się obudzę.
     Udaje mi się na chwilę unieść wzrok i bardzo tego żałuję. Jesteśmy na terenie wojska, a to nie wróży nic dobrego. Mam w głowie same najgorsze scenariusze i żaden nie kończy się dla mnie pomyślnie. Drżę sama nie wiem czy bardziej ze strachu, czy z zimna. Przekraczamy próg jakiegoś budynku, a wtedy słyszę dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Jesteśmy w potrzasku. Para rąk wypuszcza mnie, a wtedy prostuję się z trudem i nabieram haust powietrza. J.C.A spuszcza nagle wzrok, jakby coś go przygnębiło. Przed nami stoją ludzie, których nie znam.
     — Kręcili się na pustych terenach. Złamali prawo, muszą zostać ukarani. Slaughter, załatw im proces — mówi jeden z towarzyszących nam strażników. Widzę jak mężczyzna w marynarce, zupełnie nie pasujący do tej scenerii podchodzi do J.C.A. Uderza mnie ich podobieństwo do siebie i wtedy uświadamiam sobie, że przecież już widziałam tego człowieka. To był ojciec J.C.A! Nie mogłam trafić gorzej.
     — Zabiorę ich — mówi, patrząc na mnie, mimo że stoi krok przed synem. Nie wytrzymuję jego spojrzenia. Jestem już wystarczająco przerażona.
     — Powinni zgnić w więzieniu Oliver — dodaje ten sam strażnik.
     Jęczę ze strachu, czując jak Oliver kładzie dłoń na moich plecach i popycha mnie w stronę wyjścia. Odwracam głowę, widząc idącego obok J.C.A. Serce niemal mi eksploduje w piersi. Mam ochotę upaść i przestać się ruszać. Nie jestem w stanie tego dłużej znieść.
     Wychodzimy na zewnątrz, zmierzając w stronę ciemnego jeepa. J.C.A wyrywa się do przodu i zajmuje miejsce przy kierowcy, trzaskając mocno drzwiami. Ja natomiast prawię mdleję, widząc jak Oliver otwiera przede mną drzwi i delikatnie popycha w ich kierunku. Siadam z tyłu, zapinając drżącymi rękoma pasy. Jeep rusza po chwili, a wtedy słyszę czyjeś westchnięcie i przez chwilę zastanawiam się czy nie byłam to ja.
     — Z jakiego jest przedziału? — pyta Oliver po chwili milczenia. Zamieram, bojąc się odezwać.
      — A02 — odpowiada J.C.A.
     — Nie kłam. Nie masz znajomych w A02. Tobie przyjemność sprawia tylko łamanie prawa i spotykanie się z ludźmi, którzy też to robią — wzdycha ciężko.
     — Nie kłamię. Lily jest z A02. Nie ma soczewek, naprawdę — zapewnia, co w sumie nie jestem kłamstwem.
      — A co się stało z jej okiem? — pyta nagle, patrząc na mnie w lusterku.
     — Nic.
      Próbuję otworzyć zielone oko, ale sprawia mi to ból, więc rezygnuję.
     — J.C.A mnie uderzył — mówię.
      Oliver marszczy brwi i patrzy na mnie jakoś dziwnie. Potem wlepia wzrok w swojego syna, jakby wyczekiwał odpowiedzi. mam zamiar zostać zastrzelona, byle nie przeżywać tego horroru.
     Przez resztę drogi nikt się nie odzywa.

       Dojeżdżamy do pięknego domu. Nie to jest willa. Ogromna, otoczona ogrodem. Jestem pod wrażeniem. Moje usta same się otwierają. Nic jednak nie jestem w stanie z siebie wydusić. J.C.A i jego ojciec wysiadają, więc robię to samo. Obaj ciągną mnie za sobą, w stronę wejścia, a mnie z każdą sekundą paraliżuje strach. Jestem insektem, robakiem, którego nie powinno tutaj być. Gdy wchodzę po schodach kolana mi drżą i boję się, że upadnę. Nie chcę tu być. Chcę zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu.
     Zamieram, widząc w wejściu kobietę. Patrzy na mnie ze zdziwieniem, potem na Olivera i J.C.A. Boję się jej. Wygląda jak wąż, który tylko czeka by mnie ukąsić. Po chwili na jej twarzy pojawia się uśmiech.
     — Jer…
     — Nie chcę gadać — burczy J.C.A. i mija ją, trącając ramieniem. Łapie moje palce i ciągnie za sobą.
      — Wolałabym, by mój syn przestał bawić się w kryminalistę. Twoje akta ciągle są brudne. Nie zdajesz sobie sprawy, że z każdym twoim przewinieniem coraz trudniej jest oczyścić ciebie z zarzutów? I kto to jest? — pyta, a ja orientuję się, że mówi o mnie. J.C.A odwraca się energicznie.
      — Nigdy nie obchodziło cię moje życie, więc niech tak pozostanie — warczy. Chce iść dalej, ale jego matka, a tak mi się przynajmniej zdaje, chwyta go za koszulę na plecach i ciągnie do siebie.
     — Nie możesz tam iść — mówi ze strachem. Orientuję się, że J.C.A wciąż ściska mocno moje palce.
     — Dlaczego? — pyta, wywracając oczami.
     — Bo… Nie możesz czegoś widzieć.
     — Daj mi spokój — wzdycha.
     W tej samej chwili słyszymy czyjeś kroki. Ktoś schodzi ze schodów. Odwracamy się, a mi krew odpływa z twarzy. Moja napuchnięta powieka unosi się odrobinę. J.C.A klnie i cofa się, puszczając moją rękę. Na schodach stoi jego klon. Jego wierna kopia. Jego brat bliźniak.
     — Nie… — szepcze. Jego każdy mięsień napina się. Pragnę usunąć się z jego drogi, dać mu spokój i czas, by doszedł do siebie. Mam swoje problemy i swoje nędzne życie. — Nie… —  mówi głośniej. Cofa się, jakby usiłował uciec przed prawdą. Wiem co to znaczy uciekać przed samym sobą. Wciąż staram się zrozumieć powstałą sytuację, ale mam za mało danych, by obliczyć ten wzór.
     Jestem tym typem ludzi, którym zawsze przytrafia się coś złego. Nie powinno mnie tutaj w ogóle być.
     — Miałem brata i nie wiedziałem o tym przez dziewiętnaście lat. Mało tego, miałem brata bliźniaka — mówi ostro, zaciskając pięści. — Okłamywałaś mnie, cały czas — rzuca gniewnie do matki, po czym podnosi wzrok. Jego oczy błyszczą niczym od łez. Słyszę jego ciężki oddech i walące głośno serce.
     — Uznaliśmy, że tak będzie lepiej — odpiera, łapiąc Olivera pod ramię.
     — Chyba tylko dla ciebie — warczy. Chwyta moją rękę i już chce mnie pociągnąć za sobą, gdy jego matka zastępuje nam drogę.
     — A cóż to za dziewczę? Nie przedstawisz nam jej? — zmienia temat. Teraz to moje serce wali jak szalone. Pragnę pokręcić głową i wycofać się jak najprędzej. — Co się stało z jej twarzą? — pyta, zbliżając się do nas. Drżę na samą myśl co mnie czeka, jak dowiedzą się o moich oczach. Ukrywam się za ramieniem J.C.A, nie chcąc by mnie dotykała i w ogóle na mnie patrzyła.
     — Sam się nią zajmę — zapewnia z niezadowoleniem J.C.A. Ciągnie mnie za sobą w stronę schodów. Patrzy przez ułamek sekundy na swojego brata i trąca go ramieniem. Jego palce na mojej dłoni zaciskają się. Otwiera pierwsze drzwi i wciąga mnie do dużego pokoju z pięknym wnętrzem. Słyszę trzask i aż się wzdrygam. Mam wrażenie, że zaraz urwie klamkę. Podnosi z niewielkiego stolika klucz i przekręca go dwukrotnie w zamku. Osuwa się na podłogę i chowa twarz w dłoniach. Nie wiem co o tym myśleć.
     — W porządku? — pytam, szturchając go lekko stopą. Musi minąć kilka sekund, by zareagował.
     — Nie — mamrocze, dźwigając się wolno. Mija mnie i podnosi krzesło. Rzuca nim o ścianę, a wtedy łamie się. Krzyczy i ciska drewnianymi częściami po pokoju. Nie wiem czy mu współczuć, czy się bać.
     — Przykro mi — mówię cicho.
     — Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego co czuję — szepcze. Zatrzymuje się przed szafką, na której stoją śliczne porcelanowe figurki. Ogląda każdą po kolei. — Wiesz czego nienawidzę? — pyta, nie patrząc nawet w moją stronę. Garbi się, opierając o szafkę.
     — Nie — udaje mi się z siebie wydusić. Czuję jak braknie mi tchu, a powiedziałam tylko jedno głupie słowo mające zaledwie trzy litery. J.C.A bierze do ręki porcelanową figurkę przedstawiającą dziewczynkę. Obraca ją ostrożnie.
     — Kłamstw — oznajmia. Ciska dziewczynką o ścianę, a z mojego gardła wyrywa się krzyk. Nie wiem dlaczego to robię. Nie chcę, by ich niszczył, są takie ładne. Porcelana rozbryzguje się na wszystkie strony, a mi serce pęka. Czuję się tak jak ta mała porcelanowa dziewczynka. Klękam i zgarniam jej resztki, łkając cicho. Chcę ją złożyć, by znów była cała, ale to niemożliwe.
     Czuję jak J.C.A dotyka mojego ramienia. Ciągnie mnie do góry, pomagając wstać. Przygląda się uważnie mojej napuchniętej twarzy.
     — Jak twoje oko? — pyta. Wzruszam ramionami, nie będąc w stanie odpowiedzieć na jego pytanie. Wyciąga przed siebie dłonie i ujmuje moją twarz. Syczę cicho z bólu, walcząc ze sobą, by się nie cofnąć. Unoszę powiekę coraz wyżej, czując lekki dyskomfort. — Wyjdziesz przez okno, potem udasz się…
      — Co? — pytam, cofając się. Wpadam na szafkę, gapiąc się na jego wyjątkowo smutną twarz. — Chcesz mnie zostawić? Akurat teraz, gdy jestem całkowicie bezbronna, na dodatek nie mam pojęcia jak daleko znajduje się mój dom? Nie dam rady sama stąd uciec — mówię. J.C.A wzdycha i wznosi oczy ku górze.
     — Nie możesz zostać. Opuchlizna zejdzie, a wtedy wszyscy zobaczą twoje oczy. Uciekaj póki możesz. Ja odwrócę ich uwagę — zapewnia, po czym otwiera okno na całą szerokość. Gdy podchodzę bliżej, orientuję się, że do ziemi brakuje mi kilka metrów. To szaleństwo, nie dam rady. Kręcę głową, nie mogąc się na to zgodzić. — Pomogę ci stąd zejść, zaufaj mi — poleca. Czy mam inny wybór?
     Siadam na parapecie, czując jak kręci mi się w głowie. Staram się nie patrzeć w dół, ale to trudniejsze niż myślałam. Serce podchodzi mi do gardła i przez chwilę zastanawiam się czy nie szybciej będzie spaść i się połamać. Po co to przeciągać?
      — Mam lęk wysokości, ja nie dam rady — mamroczę, zaciskając palce na jego koszuli. Chcę by wciągnął mnie z powrotem do pokoju. Już mi wszystko jedno, niech dowiedzą się o mnie wszyscy. Drżę coraz bardziej, nie panując nad swoim ciałem. — Nie chcę, ja zaraz spadnę — jęczę, kręcąc głową.
     J.C.A chwyta mnie w talii i wciąga z powrotem do pokoju. Oddycham głęboko z ulgi, chcąc położyć się na podłodze. Godzę się z takim życiem. Pragnę już tylko otrzymać ubranie więźnia, zostać zaprowadzona do celi i zgnić w niej.
     — Ja chyba się przyznam — mówię cicho, wycierając rękawem nos.
     — Nie możesz.
     — To wszystko mnie przerasta, nie dam rady. Chcę przeżyć, ale nie potrafię, rozumiesz? Co ja mogę zrobić, jestem słaba — zauważam, patrząc na czubki swoich butów. Kąciki ust J.C.A unoszą się lekko. Kręci głową, lekko rozbawiony.
     — Czyli tylko mój tyłek chciało ci się kopać — śmieje się, łapiąc pod boki. — Nie jesteś słaba. Uwierz mi, jesteś bardzo silna — zapewnia. Rumienię się lekko, nie wytrzymując jego spojrzenia.
     — To co mam zrobić? — pytam.
     — Spróbuj jeszcze raz wyjść przez to okno — nalega, ciągnąc mnie, mimo oporu w stronę parapetu. — Ale jesteś uparta. Nie ma nic prostszego! Zsuniesz się, złapiesz tego, a potem…
     — Twój brat! — piszczę i chowam się za jego plecami. Na dole kręci się jego brat, więc nici z ucieczki. Na twarzy J.C.A pojawiają się cienie. Burczy coś pod nosem z niezadowolenia. Podchodzi do okna i wychyla się z niego. Łapię za jego koszulę na plecach, w obawie by nie wypadł.
     — Hej ty! Drugi Slaughter! — krzyczy, a mi krew odpływa z twarzy. Wyglądam zza jego ramion.
     — Czego chcesz? — słyszę. Mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Mają niemal identyczne głosy.
     — Strzel sobie kulką w łeb! — rozkazuje, wychylając się jeszcze bardziej. Chwytam go jeszcze mocniej, bojąc, że spadając pociągnie mnie za sobą.
     Coś nagle uderza mnie w czoło, a ja orientuję się, że to kamyk. Cofam się z jękiem, masując obolałe miejsce. J.C.A patrzy na mnie, potem na swojego brata. Jego oczy płoną żywym ogniem. Podnosi krzesło i podchodzi z nim do okna.
     — Łap, kretynie! — woła i rzuca krzesłem. Słysze odgłos łamanego drewna.
     — Chodź tu! — krzyczy.
     — A żebyś wiedział! Obiję ci mordę tak, że matka cię nie pozna! — syczy, wychylając się. Siada na parapecie i opuszcza nogi. Usiłuję zatrzymać go tu, ale braknie mi sił. Ciągnę go za koszulę na plecach, kieszenie w spodniach, nawet za włosy. Jego brat wycofuje się. — Tchórz! — drze się za nim, pokazując mu środkowy palec. Kręci głową, wchodząc do pokoju. Trzaska oknem i zamyka je. — Idiota — burczy pod nosem, podwijając rękawy. Widzę jak zaciska palce, jakby usiłował kogoś udusić. Musi wziąć kilka wdechów, by dojść do siebie. Ciągle boli mnie czoło i mam nadzieję, że nie pozostał mi żaden ślad.
     Ktoś puka do drzwi, a ja zastygam w bezruchu. Rozglądam się uważnie, w poszukiwaniu kryjówki. J.C.A przekręca kluczyk w zamku i naciska klamkę. Wyraz jego twarzy zmienia się w ciągu sekundy. Jego dłoń wystrzela do przodu. Chwyta kogoś za gardło i wciąga do środka. To jego brat. Upada na kolana tuż przede mną. Unosi wzrok, a jego usta same się otwierają. Dochodzę do wniosku, że widzi moje oczy.
     — Co to…
     Nie pozwalam mu dokończyć. Rzucam się na niego, obalając na podłogę. Bronię się poprzez atak, nie patrząc na skutki. J.C.A śmieje się cicho na ten widok. Po chwili jednak poważnieje, widząc, że nie daję sobie rady. Jego brat spycha mnie z siebie, ale wtedy zostaje przygnieciony przez J.C.A. Podnoszę się, wskakując mu na plecy i teraz lejemy się we trójkę.
     Słyszę kroki, a potem przekleństwo. Orientuję się, że to matka J.C.A klnie na nasz widok. Oliver ściąga mnie z nich pospiesznie i teraz rozdziela swoich synów, co jest tak trudne jak odsunięcie od siebie dwóch szarpiących się psów. Muszę poświęcić kilka sekund na rozpoznanie, który z nich to J.C.A.
     — Jarred!
     — Zostaw mnie, nie jestem Jarred — warczy J.C.A, wyrywając się z objęcia matki. Cofa się, zasłaniając mnie swoimi plecami. Czuję, że wszyscy na mnie patrzą.
     — Oczy tej dziewczyny są różne, widziałem! — skarży na mnie Jarred. Mam ochotę znów się na niego rzucić, ale nie robię tego. J.C.A cofa się, a ja razem z nim, aż w końcu moje plecy dotykają ściany. Czuję jak bierze rękę do tyłu i ujmuje moją dłoń. Po chwil ciągnie mnie za sobą w stronę drzwi.
     — Wiej! — rozkazuje. Biegnę ile sił, ale w tej samej chwili Jarred podstawia mi nogę. Upadam na podłogę, tłumiąc w sobie jęk. J.C.A zatrzymuje się, mimo że wciąż ma możliwość ucieczki. Zawraca, klnąc siarczyście. Kopię swojego brata w bok i Oliver znów musi ich rozdzielać. To koniec.
     — Cóż to za… Dziwny przypadek — słyszę głos ich matki. Zbliża się do mnie, wyraźnie zaciekawiona. Mruży oczy i przygląda mi się uważnie. Mam ochotę rzucić się w stronę okna i swoim marnym ciałem rozbić szybę. — Z jakiego jest przedziału? — pyta.
     — A05 — mamroczę. W tej samej chwili Oliver uderza pięścią w swoją dłoń. Wygląda na zdenerwowanego. Czy mnie wyrzuci? Pewnie zadba o to, bym trafiła do więzienia.
     — A05!? Muszę ją zabrać. To poważna sprawa. Będzie czekał ją proces. Zajmę się tym jak najprędzej — mówi, łapiąc mnie za ramię. Chce pociągnąć mnie za sobą, ale jego żona kręci głową. Wygląda na zachwyconą, co jest bardzo dziwne.
     — Nie, zaczekaj — poleca, wciąż przyglądając mi się uważnie. Z trudem przełykam ślinę. Czuję jak niewidzialna gula zapycha mi gardło. Kolana drżą pode mną, walczę ze łzami. — Przecież równie dobrze może być z A02 — dodaje.
     — Co?
     — Co?
     — Co?
     Pytają wszyscy trzej. Ja sama nie jestem w stanie wydusić z siebie choćby słowa, chociaż moja reakcja byłaby taka sama.
     — Spójrz — mówi, łapiąc w palce moją brodę. Przekręca moją twarz. — Jedno jest niebieskie.
     — Ale drugie zielone, Amelie. Musi trafić do więzienia — nalega Oliver.
     — Nie.
     — Co?
     — Co?
     — Co?
     Jestem w szoku. Już chyba wolę zginąć, niż dalej w tym uczestniczyć. Piekielnie się boję i nie panuję nad sobą. Zamykam oczy, w nadziei, że ten obraz zniknie, ale nic się nie zmienia. Ledwo oddycham.
     — Ona jest taka idealna. Będzie rządzić światem — mówi Amelie. Jest mi coraz słabiej.
     — Zostaw ją, słyszysz? — warczy J.C.A, wyrywając się do przodu. Wszyscy go ignorują. — Zostaw ją, ona zaraz zemdleje — dodaje i dźga swojego ojca łokciem w brzuch. Uwalnia się od niego i podbiega do mnie. Chwyta moje ciało w ostatniej chwili. Moje nogi stają się ciężkie. Nie potrafię dłużej ustać. Osuwam się, czując gorąco na twarzy. Dyszę ciężko, jakby ktoś odbierał mi powietrze. Moje płuca nie słuchają moich poleceń. Czyjś głos wewnątrz mojego umysłu krzyczy. Może to ja krzyczę? Sama już nie wiem. Trację zmysłu. Za dużo jak na jeden raz. Dożywotnia dawka strachu została przekroczona, teraz przychodzi mi umierać w ciszy.

.
.
.
.
.
.
template by oreuis