J.C.A dochodzi do siebie. Zerka na mnie jakoś dziwnie, co z jednej strony mnie denerwuje, a z drugiej śmieszy. Ma za swoje. Widzę jak wyciąga łom z krzaków i otwiera właz prowadzący do ścieków. Schodzi pierwszy. Za nim idzie Logan, Jake, Duncan i ja. Zastanawiam się jakby to było spaść “przez przypadek” na Duncana i znów poczuć jego umięśnione ciało. Uśmiech natychmiast znika mi z twarzy, gdy moje stopy dotykają wilgotnego podłoża. Nie mam pojęcia skąd bierze się tu ta woda. Zaczynam iść przed siebie, gdy nagle czuję jak coś mokrego uderza we mnie z plaskiem, pozostawiając na mojej bluzie mokrą plamę. Dosłownie czuję jak dostaję zawału! To mysz! Zdechła, mokra mysz! J.C.A rzucił we mnie myszą! Drę się, kopiąc na drugi koniec korytarza nieżywego gryzonia. Tak bardzo nie cierpię tych zwierząt.
— Jesteś obleśny — mówię. Dostrzegam coś w jego ręku. Coś szarego i żywego. Tym razem żywa mysz ląduje w moim kapturze. Krzyczę, wykonując chaotyczne ruchy, chcąc się jej pozbyć jak najprędzej! Boję się, że mnie ugryzie, a wtedy dostanę jakiejś rzadkiej, nieuleczalnej choroby, jakby nie było mi mało problemów. — Wyjmij to! Wyjmij to! — rozkazuję, usiłując klepnąć się po plecach. W moich oczach stoją łzy. Podchodzę do niego i szarpię jego koszulą na piersi. Żadne z nas nie ukrywa swojej nienawiści.
Gryzoń w końcu zostaje wyjęty. Wciąż czuję jego zimne łapki na karku i aż robi mi się niedobrze. Jake i Duncan w końcu przestają się śmiać i teraz bardziej mi współczują.
— Tak, tak, biedna mysz. Na twój widok dostała niezłego zawału — kpi J.C.A. Mam ochotę prychnąć, rzucić mu niemiły komentarz, ale nie robię tego. On chyba nie zdaje sobie sprawy jak bardzo mnie w tym momencie zranił. Tyle razy słyszę niemiłe rzeczy na temat mojego wyglądu. To wszystko przez moje oczy. Chcę być silna, ale nie potrafię radzić sobie z własnymi problemami. Siadam przy ścianie i ukrywam twarz w dłoniach. Oczy mnie pieką, a po chwili po policzkach płyną mi łzy. Nie ukrywam nawet drżenia ramion.
— Lily? — słyszę głos Jake’a. Kuca przede mną, opierając dłoń na moim kolanie. Wszyscy zatrzymują się i patrzą teraz w moją stronę. — Co się stało? — pyta łagodnie. Patrzę znad jego ramienia na J.C.A. Wzrok mam pełen gniewu.
— Wiem, że jestem inna baranie! Nie musisz mi tego uświadamiać — warczę, wycierając pospiesznie łzy. Smutek ściska mocno moją pierś. Szlocham cicho, mimo walki. — Ciągle to słyszę. Te głupie komentarze. Wszyscy jesteście tacy sami — mamroczę, kuląc się w kącie.
— Nie…
— Nie wtrącaj się Jake — proszę. Przytakuje i dźwiga się powoli.
— Damy ci kilka minut, okay?
Kiwam głową, a wtedy wszyscy trzej oddalają się.
Minuty mijają, a ja wciąż siedzę w kącie. Mam nadzieję, że o mnie zapomną i sobie pójdą. Oczy mnie pieką i mam ochotę wyciągnąć sobie soczewki, ale nie potrafię. Głowa zaczyna mnie boleć, mimo że już od dawna nie płaczę. Słyszę kroki, więc unoszę wzrok, żałując tego po chwili. To J.C.A. Pochodzi do mnie i patrzy mi w oczy. Dziwię się, że jestem w stanie wytrzymać mój wzrok. Zabijam go w myślach, obdzierając powoli ze skóry.
— Przepraszam — mówi.
— Spadaj — mruczę.
— Ale przepraszałem — dodaje, wzruszając ramionami. Znów podchodzi do swoich przyjaciół.
— Wypchaj się swoimi przeprosinami! — rzucam mu w plecy. Pragnę, by moje słowa zamieniły się w sztylet i przebiły go na wylot. Nic z tego.
Duszę go w myślach. Chcę by skonał na moich oczach.
Mija kilku minut nim decyduję się podnieść. Jake, Duncan, Logan i J.C.A zniknęli mi z oczu i przez chwilę myślę, że mnie zostawili, póki do moich uszu nie dochodzą ich śmiechy niesione echem przez pusty korytarz. Idę w ich kierunku, rozbryzgując na boki kałuże. Przystaję, zaciekawiona ich rozmową. Kucam i wychylam się dyskretnie zza ściany korytarza. Wszyscy czterej stoją naprzeciw siebie. No może jedynie Logan nie jest zainteresowany tym, co mówią i wydaje się myśleć o czymś zupełnie innym. Postanawiam się nie ujawniać i podsłuchać ich trochę.
— Byłem pierwszy — słyszę głos Jake’a. Wydaje się oburzony.
— Siłujemy się? Ten kto wygra, ma prawo do Pączka. — Ten głos z kolei należy do J.C.A. Zaciskam pięści, mając ochotę zmyć mu ten uśmiech z twarzy.
— Dlaczego mi to robisz? Pierwszy ją zaklepałem — upiera się Jake. Zaczynają się szturchać. Jeszcze chwila, a dojdzie do rękoczynów.
— Mam po prostu słabość do pączków — odpowiada rozbawiony J.C.A.
— Obraziłeś ją. A z resztą, nie lubi ciebie — wtrąca Duncan.
— Przeprosiłem — zauważa, wzruszając ramionami.
— Rzuciłeś w nią myszą.
— I to nieżywą — dodaje Jake. Mam ochotę uderzyć głową o ścianę. Jeśli myślą, że nic nie słyszę, są w grubym błędzie. Nie ujawniam się. Czekam, na lepszy moment. — Nigdy ci nie zaufa, odpuść sobie.
— Chcesz się założyć? — pyta J.C.A, uśmiechając się krzywo. — Oddam ci samochód, jeśli przegram — oznajmia rozbawiony, wyciągając dłoń w jego stronę. Jake waha się. Kręci głową, mimo wszystko widzę jak oczy mu świecą.
— Ona leci na Duncana — tłumaczy, drapiąc się po karku. Automatycznie czerwienię się na twarzy. — To drapieżnik, który z chęcią rzuci się na mięso, a nie padlinożerca, zadowalający się kupą kości — mówi. J.C.A patrzy na siebie, potem na Duncana. Wzrusza ramionami, jakby nie robiło to na nim wrażenia.
— Drapieżny pączek — mruczy, oblizując wargi. Podnoszę z ziemi kamyk, ale ostatecznie nim nie rzucam. Boję się, że nie trafię w jego pusty łeb.
— Nie obraź się, J.C.A, ale ty nie masz pojęcia o dziewczynach.
Nastaje długa i niezręczna cisza. Boję się, że za moment zdradzi mnie bijące głośno serce i oddech. Pragnę się wycofać, ale okazuje się to wyjątkowo trudne. Stąpam ostrożnie, oddalając się od nich. Głupki. Ja im dam. Nie będą się o mnie zakładać za moimi plecami.
— Jake! — wołam, udając że nie mam pojęcia gdzie się podziewają. Wyłaniają się prędko zza ściany, patrząc na mnie. Już od dawna nie płaczę, ale wciąż mam lekko napuchnięte oczy. — Chcę stąd iść — mówię, nie pozwalając im dojść do słowa. Kiwają głową jak roboty i odwracają się. Idą po kolei, wyprowadzając mnie z tego okropnego miejsca.
Na ścianach, które mijamy namalowane są symbole każdego przedziału. Mam wrażenie, że znajduję się w labiryncie. Korytarze wyglądają tak samo, nie mam pojęcia czym się różnią. Bolą mnie nogi. Moje buty się rozrywają. Są przemoczone i ciężkie. Z każdym kolejnym krokiem dystans między mną, a idącym jako ostatnim Loganem wciąż się powiększa. Brakuje mi sił. Jestem niemal w stu procentach pewna, że zaraz się zgubię. Wystarczy, że się zagapię i wejdę w nie ten korytarz co trzeba.
Czuję ogromną ulgę na widok drabinki, prowadzącej w górę. Idę w jej stronę, jednak J.C.A odciąga mnie od szczebli. Kręci głową, jakbym była dzieckiem i idzie przodem. Otwiera właz i wychyla się dyskretnie. Wszyscy słyszymy dziwne dźwięki.
— Czy to samochód? — pytam. Jake w tej samej chwili ciągnie J.C.A za nogi i w ostatniej sekundzie chroni go przed oderwaniem sobie głowy o pędzące auto. Z jednej strony żałuję, że się odzywałam, ale z drugiej krew, martwe ciało, więcej krwi, turlająca się głowa. Aż kolana pode mną miękną na samą myśl o czymś takim.
— Prawie wybiłem sobie zęby o szczeble — mówi J.C.A, krzyżując ramiona na piersi.
— Nie ma za co — burczy Jake. — Lepiej nie mieć zębów, niż głowy — dodaje.
Unoszę wzrok, patrząc na otwór, przez który pragnę przedostać się jak najszybciej. Dość mam przygód, chcę wrócić do domu. Wykorzystuję ich nieuwagę i wspinam się szybko po drabince. Nie słyszę nadjeżdżających samochodów. Chłopaki klną i ktoś chwyta mnie za kostkę. Kopię na ślepo, uderzając stopą w czyjąś twarz. Słyszę jęk. Dźwigam się prędko i nie czekając na nic, rzucam przed siebie. Mijają sekundy nim rozpoznaję okolice. Powrót do domu zajmie mi kilkanaście minut jeśli utrzymam równe tępo.
Zwalniam. Cholera, jak ja nie znoszę biegać! Szybko się męczę. Nie mogę nabrać powietrza do płuc. Staram się jednak nie zatrzymywać. Zerkam przez ramię, widząc goniącego mnie J.C.A. Jest sam. Nie mam pojęcia gdzie podziali się Duncan, Jake i Logan.
— Wracaj tu! Głupia jesteś? — wydusza z siebie. Nie odpowiadam, bo wiem, że będzie mnie to kosztować sporo wysiłku. Zaczynam biec zygzakiem, czego po chwili żałuję, bo zmniejszam dzielący nas dystans. Co innego gdyby do mnie strzelał.
Moje ciało wiotczeje. Nogi pracują tysiąc razy szybciej od mózgu. Plączą się pode mną. Potykam się i lecę do przodu. Upadam ciężko na brzuch, czując jak moje narządy koziołkują razem ze mną. J.C.A zatrzymuje się gwałtownie i zaciska żeby, jakby zabolało go same patrzenie na moją żałosną ucieczkę zakończoną glebą. Podchodzi do mnie spokojnie i siada na trawie obok. Mam ochotę rąbnąć go pięścią.
— Gdzie cię tak niesie? — pyta lekko rozbawiony. Podnoszę się, rozcierając bolące ciało. Patrzę na jego twarz, zastanawiając się jakby wyglądał z połamanym nosem. Rozglądam się, pojękując cicho z bólu.
— A gdzie Duncan? I Jake? — odpowiadam na pytanie pytaniem. J.C.A wygląda na zirytowanego. Dźwiga się sprawnie z ziemi i patrzy na mnie.
— Siedzą pod ziemią? Bo to nie jest ich przedział? Pączuszku, rusz głową — poleca. Nie podoba mi się sposób w jaki się do mnie zwraca. Nie jestem pączuszkiem.
— A ty idioto?
Śmieje się jakby bawiło go to, że nazwałam go idiotą.
— Wiesz, że wciąż masz soczewki? Znając życie nie potrafisz ich sama wyciągnąć, co? Myślisz, że możesz chodzić sobie po A05 z niebieskimi oczami? — pyta. Kręcę głową, klnąc w myślach.
— Mam rozumieć, że jesteś taki wielkoduszny i ryzykujesz własnym życiem, by włożyć mi palec do oka?
— Tak, dokładnie to zamierzam zrobić. — Uśmiecha się krzywo, a mi aż ciarki przechodzą po plecach. To psychopata i ie mogę o tym zapominać. Tylko czeka na odpowiedni moment, by poderżnąć mi gardło. Muszę pozostać czujna.
Słyszę kroki i dźwięk ładowanej broni. J.C.A przeklina i ciągnie mnie za siebie. W naszą stronę zmierza strażnik, na dodatek uzbrojony. Krew odpływa mi z twarzy. Znów chcę uciekać. Drżę ze strachu, a serce niemal wyskakuje mi z piersi.
— Na ziemię! Nie ruszać się! — słyszę. Unoszę ręce do góry, posłusznie kładąc się na ziemi. J.C.A stoi jednak, nie wykonując poleceń. To wariat! Przez niego oboje zginiemy! Ciągnę go za nogawkę, ale nic z tego. — Nie słyszysz!? Chcesz dziurę w głowie?
— Nie zdążysz strzelić — prycha.
— Zamknij dziób i kładź się do cholery! — krzyczę, czując jak pot spływa mi do oczu. Strażnik niecierpliwi się. Przekłada pistolet z ręki do ręki, czerwieniąc się na twarzy. Czekam na wystrzał. W sumie to chcę, by go zabił. Stresuję się, bo nic się nie dzieje. — Strzelaj! — Sama nie wiem czy powiedziałam to na głos, czy tylko w myślach. Strażnik jakby z opóźnieniem orientuje się, że mówię do niego. Nie zdąża jednak nacisnąć na spust, bo J.C.A z prędkością światła wyrzuca rękę do przodu. Widzę połyskujący przedmiot w jego dłoni. Chyba jest to nóż. Zatapia go w ciele strażnika, który osuwa się na kolana i pada na twarz. Jeszcze nigdy nie byłam w tak złym położeniu. Już czuję swoje zimne, martwe ciało. Mam ochotę pełzać przed siebie, byle uchronić się od śmierci, która wisi nade mną jak fatum.
J.C.A łapie mnie za biodra i przekręca na plecy. Siada na mnie. Nawet nie musi mnie unieruchamiać. Boję się ruszyć choćby na centymetr. Patrzę w jego wyjątkowo spokojne, błękitne jak niebo nad naszymi głowami oczy. Usiłuję wyczołgać się spod niego, ale leżę na plecach, całkowicie sparaliżowana ze strachu.
— Łamiesz mi serce Pączuszku — mówi cicho. Obraca w dłoni sztylet, którym zabił strażnika. Jestem pewna, że pchnie je zaraz w moją pierś.
— Wstaniesz ze mnie? — pytam wyjątkowo żałośnie. Kręci głową. Jest spokojny i skupiony, i nie przejmuje się tym, że głupio wyglądamy, ani że może zobaczyć nas kolejny strażnik.
— Chce z tobą porozmawiać i mieć pewność, że mnie wysłuchasz — oznajmia, po czym wbija ostrze w ziemię tuż przy mojej twarzy. — Jeśli chcesz mnie zabić, musisz znaleźć naprawdę dobry sposób — śmieje się i pochyla nade mną. Nasze twarze dzielą teraz centymetry. Boję się na niego patrzeć. — A wiesz dlaczego? — pyta. Kręcę lekko głową, a wtedy wyciąga łańcuszek spod koszuli i macha mi nim przed oczami. To identyfikator. Taki, jaki noszą żołnierze. Zamieram. Może lepiej już nigdy się nie podniosę i zaczekam aż wchłonie mnie ziemia? — To co Pączek? Przestaniesz próbować skopać mi tyłek?
Przytakuję, chcąc by w końcu ze mnie zszedł. To zaczyna robić się coraz bardziej niezręczne.
— Zejdź ze mnie — rozkazuję, wiercąc się. Mam swoją godność, której mi nie odbierze. Widzę jak uśmiecha się lekko. Wstaje, a ja dźwigam się zaraz po nim. Chce już sobie pójść, ale chwyta mnie mocno za przegub i ciągnie za sobą. Nie daję mu rady.
— Chodź księżniczko. Chyba nie chcesz, by znów ktoś nas tu zauważył
— mówi, prowadząc mnie w stronę starych drzew. Pnie są tak grube, że spokojnie możemy się za nimi ukryć. Dotykam plecami szorstkiej kory, a J.C.A ujmuje moją twarz. Czuję jak naciąga mi powiekę. Jest to okropne i nie mam zamiaru tego powtarzać. Po kilku chwilach wyciąga mi obie soczewki. Mrugam tysiąc razy, po czym przecieram oczy. — Mam zaprowadzić cię pod sam dom czy trafisz? — pyta z ironią. Aż miękną pode mną kolana. Jeszcze rzuci się na mnie z nożem do gardła po drodze.
— Spadaj stąd, bo zawołam strażnika — mówię. Śmieje się i wkłada obie ręce do kieszeni. — Mówię serio — zapewniam.
— Nie wątpię.
— Idź stąd — powtarzam, wywracając oczami. Rozgląda się, ale wciąż pozostaje w miejscu. Zastanawiam się czy nie mądrzej będzie samej stąd odejść, ale też tego nie robię. Nie boję się i naprawdę pragnę wrócić do domu. — Rusz tyłek, idioto — nakazuję.
— Aż drżę ze strachu — mówi z ironią. Gdybym chciała, zrobiłabym mu krzywdę. Nie obchodzi mnie, że ma jakiś głupi identyfikator. I tak zleję mu dupsko, a jeśli się stąd nie ruszy, uczynię to w tej chwili. — Pączek, wróć do domu — nalega.
— Przestań tak do mnie mówić. Nie jestem pączkiem.
— Jesteś.
— A ty ślepy. Nie jestem pączkiem — upieram się, zaciskając pięści. Nigdy nie miałam dobrego kontaktu z płcią przeciwną, ale co się dziwić, skoro wszyscy to takie dupki?
— Czy ubierasz się jak chłopak, by zakryć pewne walory? — pyta, a ja pokrywam się rumieńcem. Usta otwierają mi się, jakbym na tym nie panowała.
— Przyznajesz się, że gapisz się na mój tyłek? — pytam zaskoczona. Łapię się pod boki, miażdżąc go spojrzeniem. J.C.A unosi tylko ręce w obronnym geście.
— Na tyłek? Nie. Tylko na piersi — przyznaje. Wolę, by zaprzeczył wszystkiemu. Cofam się, chcąc zwiększyć dystans między nami. Po co w ogóle z nim rozmawiam? Marnuję tylko swój czas.
— Strzelę cię w oko, a wtedy już nie będziesz na nic patrzył — mamroczę. Odgarnia swoje kruczoczarne włosy do tyłu, odsłaniając dokładnie twarz, która z pewnością wyglądałaby lepiej, gdybym ubarwiła ją jakimś sińcem.
W końcu zbieram się i po prostu odchodzę bez słowa. Zakładam kaptur na głowę i idę w stronę domu, zapominając o J.C.A stojącym za drzewem. Może mnie obserwuje i zastanawia się jakim sposobem odebrać mi życie, a może też wraca do swojego domu. Nie mam okularów i tylko tego żałuję. Czuję się pewniej, gdy moje oczy są czymś zasłonięte. Wolę nie kusić losu.
Gdy patrzę na mój nędzny dom, uśmiech znika mi z twarzy. Chyba zapamiętałam go zupełnie inaczej. Czyżby pobyt z A02 tak bardzo zmienił mój pogląd? Idę w stronę i drzwi i otwieram je z lekkim trudem. Muszę pchnąć je barkiem, by ustąpiły. Podłoga trzeszczy pode mną, jakby miała ze sto lat i za moment miała się zarwać pod moim ciężarem. Przesuwam wzrokiem po brudnych ścianach krzywiąc się na ich widok. Nigdy nie zwracałam na nie uwagi. Panuje tu bałagan. Idę niepewnie w stronę drzwi od mojego pokoju, słysząc tylko i wyłącznie swój głośny oddech i walące serce. Zaczesuję włosy za uszy, po czym naciskam na klamkę, która trzeszczy jakby miała za moment wypaść.
Mój brat siedzi na moim łóżku i patrzy w zasłonięte okno. Zrywa się na równe nogi i bierze mnie w objęcia. Boję się, że za moment mnie zmiażdży. Śmieje się z ulgi i kiwa ze mną na boki. Cieszę się na jego widok.
— Ale mnie wystraszyłaś — mamroczę mi we włosy. — Pierwszy raz przyszedł tu patrol. Myślałem, że się na niego natknęłaś i że ciebie zabrali. Gdzie byłaś tyle czasu? — pyta i odstawia mnie.
— Patrol? — powtarzam ze zdziwieniem. Przytakuje i znów mnie ściska.
— Co tak pachnie? — dziwi się po chwili.
— Chyba ja — zauważam, drapiąc się po tyle głowy. — No wiesz, łaziłam po ściekach i może dlatego…
— Jeśli ścieki tak pachną, to chyba zacznę się nich kąpać. Nie czujesz tego? To jakieś kwiatki? — pyta i wącha moje włosy. Przypominam sobie, że przecież brałam kąpiel w domu J.C.A. Nie sądziłam, że Charles zwróci na to uwagę. — Gdzie byłaś i gdzie spędziłaś noc?
— Nic mi nie jest — zauważam, uśmiechając się szeroko. Mam nadzieję, że odpuści. Moja przygoda trwająca dwadzieścia cztery godziny właśnie dobiegła końca, nie mam zamiaru do niej powracać. — Tęskniłam za tobą — dodaję.
Charles staje się nagle smutny. Nie wiem co powiedziałam nie tak. Starałam się rozważnie dobierać słowa. Czuję jak ujmuje moje dłonie. Patrzy mi w oczy, a ja nie wytrzymuję jego spojrzenia. Jest takie ciężkie.
— Patrole mogą wrócić w każdej chwili — mówi drżącym głosem.
— Zawsze mogę schować się pod łóżko — zauważam. Charlesowi jednak nie jest do śmiechu. Kręci głową. — Przez siedemnaście lat nie natknęłam się na żadnego strażnika.
Kłamstwo. Jeszcze kilka chwil temu leżałam plackiem na ziemi, błagając w myślach, by strażnik nie przestrzelił mi głowy.
— Boję się Lily.
— Nie masz czego. Nie dam się tak po prostu złapać — zapewniam z uśmiechem, mimo że prawda jest zupełnie inna.
Wystarczyło wziąć prysznic, by znów pachnieć jak mieszkaniec A05. Moja skóra nie jest już tak miękka, włosy przestały pachnieć kwiatami, To nawet dobrze. Nie chcę mieć nic wspólnego z J.C.A i jego domem.
Kładę się na łóżku, orientując, że jest wyjątkowo twarde i niewygodne. Naciągam kołdrę pod brodę, czując jak szorstki materiał drapie moją skórę. Jest to lekko irytujące i dziwne. Czy naprawdę nigdy nie zwracałam na to uwagi? Przewracam się z boku na bok, nie mogąc zmrużyć oka. Nawet błahe rzeczy są w stanie wyprowadzić mnie z równowagi.
Tego jest za wiele! Podnoszę się, biorąc poduszkę pod pachę. Układam ją na ziemi i kładę się na niej, usiłując znaleźć wygodną pozycję. Przesuwam się po centymetrze, sprawdzając każdy kawałek podłogi. Tu niedobrze, a tu jeszcze gorzej. Przekręcam się na brzuch, tłukę poduszkę pięściami. Kulę się, obejmując swoje nogi, ale to też nic nie pomaga. Wzdycham cicho, przewracając się z powrotem na plecy. Pełznę kilka centymetrów dalej, ciągnąc za sobą poduchę. Na plecach niedobrze, na brzuchu jeszcze gorzej, na boku niewygodnie. Chyba zaraz stanę na głowie.
Rzucam poduszką do góry, aż uderza w sufit i spada mi na twarz. Jestem pełna gniewu. Rzucam ponownie i jeszcze raz, mocniej. Muszę wyładować energię, bo w przeciwnym razie nie zasnę.
— Dziwna jesteś — słyszę i aż się wzdrygam. Poduszka upada i znika w ciemnościach. Czy naprawdę słyszałam ten głos? Podnoszę się, czując jak krew odpływa mi z twarzy. Na parapecie siedzi wysoka postać. To mój strach! Poznaję go. Ale co robi na jawie? Powinien siedzieć tylko w mojej głowie. Cofam się, szukając jakiejś broni. Chcę zawołać brata, ale krzyk nie chce opuścić moje gardło.
— Odejdź — syczę. Mój brat trzyma pod łóżkiem kij bejsbolowy. Czy uda mi się dotrzeć do jego pokoju?
— Zanim odejdę — mówi, podchodząc bliżej. Chmury odsłaniając księżyc i teraz widzę jego twarz. Ej, to J.C.A. Zaciskam pięści, mając ochotę rzucić się na niego. Prawie dostałam zawału! — pozwól, że przekażę ci pewną informację. Po pierwsze, te ubranie podkreśla twoje walory — uśmiecha się na mój gust trochę za szeroko. On chyba widzi w ciemności. Krzyżuję ramiona na piersi, nie chcąc dawać pola do popisu jego wyobraźni.
— Idź stąd — rozkazuję, mając ochotę wypchnąć go przez okno. — Jak ty tu w ogóle przyszedłeś? — pytam po chwili, czując jak zaczynam drżeć.
— Śledziłem cię Pączuszku.
— Jeśli zaraz stąd nie znikniesz, zawołam brata — grożę mu. Śmieje się wyjątkowo cicho, jakby w to wątpił.
— Zanim to zrobisz, posłuchaj, co mam ci do powiedzenia — poleca i podchodzi bliżej mnie. Rozgląda się uważnie po moim pokoju. Zachowuje się jak złodziej albo morderca. Pewnie ukrywa za plecami nóż, gotów do ataku. — Za jakieś, dajmy na to dziesięć minut, do tego domku zapuka patrol — mówi, a kąciki jego ust unoszą się wysoko.
Kłamie. Musi kłamać. Nie przyjmuję do świadomości, że może mówić prawdę. Patrzę na niego uważnie i aż ciarki po mnie przechodzą. Widzę jak kręci się po moim pokoju, zupełnie jak złodziej i zagląda po kolei do wszystkich szafek. Zaczyna mnie to przerażać.
— Wolałabym, byś mnie zostawił — mówię. Wzdycha głośno i zamyka szufladę, w której właśnie grzebał. Podchodzi do mnie, a ja staram się nie zrobić kroku w tył. Boję się, że zaraz mnie zabije.
— Ubieraj się — mówi mi prosto do ucha. Wciska mi do ręki ubrania, które wyciągnął międzyczasie z moich szafek. Orientuję się, że wziął też moją bieliznę. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Idę w stronę drzwi, chcąc niepostrzeżenie przedostać się do łazienki, ale chwyta mnie za łokieć i kręci głową. — A ty dokąd? — pyta.
— Do łazienki — mówię.
— Ubieraj się tu.
— Więc się odwróć — rozkazuję. Mam swoją godność i nigdy mnie jej nie pozbawi. Wzdycha i odwraca się, krzyżując ramiona na piersi. Ściągam piżamę i narzucam na siebie warstwy ubrań. Kroki za drzwiami, należące zapewne do mojego brata, który akurat nie ma co robić, tylko łazić po nocy stają się coraz głośniejsze. Serce niemal podchodzi mi do gardła. Po co w ogóle to robię? Nie mam zamiaru nigdzie iść. Nawet mu nie wierzę. Już dzisiaj był tu patrol. To raczej niemożliwe, by przyszedł kolejny raz.
— Co teraz? — pytam, łapiąc się pod boki. J.C.A odwraca się, nie biorąc do świadomości faktu, że przecież mogłam stać jeszcze nieubrana. Niby jest ciemno, ale wolę nie kusić losu.
— Teraz idziesz ze mną księżniczko — mówi. Wywracam mocno oczami, żałując że tego nie widzi.
— Nie nazywaj mnie tak — rozkazuję. Śmieje się cicho i wkłada ręce do kieszeni. Czuję jego wzrok na sobie.
— To jak? Pączek?
— Po prostu się zamknij — wzdycham.
J.C.A podchodzi do okna i je otwiera. Czuję zimny powiew na swoim ciele. Wzdrygam się, czując ogromną chęć zakopania się pod kołdrą.
— Musimy iść. Nie marnuj czasu — popędza mnie. Po pierwsze: nie mam zamiaru nigdzie z nim iść, to szaleniec! A po drugie: jestem zmęczona i chce mi się spać. Moje argumenty są mocne i nie da się ich podważyć w żaden sposób. — Lily, rusz swój uroczy tyłek, nie mamy czasu — mówi lekko zirytowany.
— Czy ty właśnie nazwałeś mój tyłek uroczym? — pytam, czując jak czerwienię się cała na twarzy.
— Nieważne — burczy. Nastaje krępująca cisza, którą zagłusza głośne bicie mojego serca. A może jest to jego serce? Sama już nie wiem. Słyszę po prostu dudnienie.
— Załóżmy, że ci wierzę. Dlaczego więc tu przyszedłeś? Nie wmawiaj mi, że masz takie dobre serce — mówię, bo nie daje mi to spokoju. J.C.A unosi głowę i wzdycha. Gapi si przez chwilę w sufit, jakby znajdowało się tam coś ciekawego. W końcu patrzy na mnie i robi krok do przodu.
— Jake chciał bym po ciebie przyjechał — oznajmia. Czuję jak żołądek skręca mi się z emocji. — Ale to nie znaczy, że sam bym tego nie zrobił — dodaje. Nieważne co mi powie, nie uznam go za bohatera. — Marnujesz cenny czas. Chodź, musimy iść — nalega. Łapie mnie za przegub i ciągnie do siebie. W tej samej chwili drzwi od mojego pokoju otwierają się, a światło zapala. Mrużę oczy, widząc Charlesa, który stoi z szeroko otwartymi oczami. Mój brat jest zbawieniem! Udam, że J.C.A chce mnie porwać, zacznę krzyczeć, a Charles pomoże mi wyrzucić go za drzwi. Czuję jak serce zaczyna mi bić szybciej. Już on zadba o to, by twarz J.C.A nigdy nie wyglądała tak jak teraz. Wybije mu wszystkie zęby!
Odwracam głowę w stronę J.C.A, który nie wygląda mniej pewnie niż zwykle. Teraz to i moja szczęka upada na podłogę. Jego oczy są zielone. Nie mogę przestać na niego patrzeć. Musi minąć kilka sekund bym zorientowała się, że to przecież soczewki. Przecież nie ryzykowałby tyle, tym bardziej jeśli rzekomo kręcą się w pobliżu patrole. Mój genialny plan szlag trafia.
— Co robisz? — pyta mnie Charles, lustrując uśmiechającego się krzywo J.C.A. Przełykam niewidzialną gulę, która stanęła mi w gardle. Nie wiem co powiedzieć. Nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Ku mojemu zaskoczeniu albo i uldze, J.C.A przejmuje inicjatywę. Przyciąga mnie do siebie, aż uderzam o jego bok. Orientuję się, że obejmuje mnie ramieniem i z trudem ukrywam grymas niezadowolenia na twarzy.
— Zabieram Lily. Za kilka minut przyjdą tu strażnicy — mówi spokojnie. Staram się zrozumieć jego plan, ale jestem zbyt oszołomiona.
— Zabierasz Lily? — powtarza Charles, patrząc na mnie, to na niego. Czuję się jak idiotka. Nie mam pojęcia co mówić.
— Nie jest tu bezpieczna. Strażnicy nie mogą jej zobaczyć — dodaje. Charles mięknie w ciągu sekundy, co jest bardzo dziwnym i rzadkim zjawiskiem. W ogóle nie przejmuje się, że jakiś obcy facet, którego widzi pierwszy raz trzyma mnie w ramionach.
— To z tobą była cały dzień — stwierdza po chwili. J.C.A przytakuje, co nie jest w sumie kłamstwem. Wciąż przyciska mnie mocno do siebie, jakby usiłował wcisnąć mnie w swoje ciało. Czuję się okropnie. Jak ja potem się z tego wytłumaczę? Nie chcę udawać, że J.C.A jest moim chłopakiem. Nawet ktoś bardzo zdeterminowany nie chciałby się ze mną spotykać. Jestem nudna, upośledzona i nieatrakcyjna.
— To ja chyba… — Charles wskazuje kciukiem drzwi, a ja tylko kiwam głową. Wychodzi, a ja mam zamiar wyswobodzić się z uścisku J.C.A i dziwię się, gdy mnie nie wypuszcza. Mam ochotę walnąć go w pierś, powiedzieć mu, by sobie nie pozwalał i by się odsunął, bo narusza moją przestrzeń osobistą, ale działa szybciej ode mnie. Nie pozwala mi dojść do słowa, mało tego, chwyta moje ramiona i ciągnie do góry, zmuszając, bym stanęła na palcach. Nie starcza mi czasu, by się sprzeciwić. Czuję jego miękkie wargi na swoich. Panikuję. Ciało mi wiotczeje, osuwam się jak sparaliżowana. Mijają sekundy, a ja dochodzę do siebie. Szarpnięciem wyrywam się z jego uścisku i mam ochotę wymierzyć mu siarczysty policzek, ale powstrzymuję się.
— Jesteś obrzydliwy! Fuj! — syczę, wycierając usta rękawem. — Będę wymiotować — dodaję, pędząc w stronę okna. Wieszam się na parapecie, wychylając jak najbardziej i nabieram hausty świeżego powietrza. No dobra, wcale nie chce mi się wymiotować, tak tylko powiedziałam. Cała drżę. To nie mieści mi się w głowię!
— Twój tyłek naprawdę jest super, ale już wystarczająco się na niego napatrzyłem — słyszę. Orientuję się, że rzeczywiście jest narażony na wdzięk mojego tyłka, więc przestaję się wychylać przez okno. Staję na podłodze, patrząc na jego krzywy uśmiech. — Chodź, nie mamy czasu — powtarza po raz kolejny i ciągnie mnie za sobą. Nie pozwalam mu siebie dotknąć. Właśnie przeżyłam horror. Prawie dostałam zawału.
— Po jaką cholerę…? — pytam, czując jak burczy mi w brzuchu z przejęcia.
— Twój braciszek nie kupiłby wtedy tej bajki.
— To on to widział?! — Teraz dostaję zawału na sto procent.
— W przeciwnym razie bym tego nie robił Pączuszku. Gapił się przez uchylone drzwi, chciałem by po prostu poszedł — wyjaśnia. Zamykam oczy i oddycham głęboko. Nigdy się z tego nie wytłumaczę, nie ma takiej opcji Charles nie da mi spokoju.
— Chodźmy stąd — mruczę do siebie i przepycham się między nim. Wychodzę przez okno, lądując niezgrabnie na ziemi. Na zewnątrz jest wyjątkowo zimno, aż się trzęsę. J.C.A ciągnie mnie za rękaw w mrok. Ginę w ciemnościach, zdana tylko na niego. To idealny moment by mnie zabić.
Teraz jestem w stu procentach pewna, że J.C.A ma wzrok jak kot. Widzi mimo ciemności. Ja natomiast jestem w tej chwili ślepa, mimo że nie mam wady wzroku. Idziemy przed siebie. Dopiero po kilku metrach J.C.A wyciąga z kieszeni spodni latarkę i świeci nią. Dostrzegam w oddali ciemny samochód. Zmierzamy w jego kierunku. Po chwili do moich uszu dobiega brzdęk. Widzę w jego drugim ręku kluczyki.
Ładuję się pospiesznie na tylne siedzenia, widząc kogoś siedzącego przy kierowcy. To Thomas. Poznaję go. Nie jestem w stanie nic z siebie wydusić, toteż siedzę cicho i gapię się przed siebie. Samochód rusza, a ja wbijam palce w fotel.
— Obraziłaś się? — słyszę głos J.C.A. Nawet na niego nie patrzę. Nie zasługuje na moją uwagę. — Było tak bardzo źle?
— Po co każesz mi to przypominać? To były najgorsze sekundy mojego życia — wyznaję. Thomas zerka na nas wyraźnie zaciekawiony. Jeszcze tego mi brakuje, by wszyscy wkoło się dowiedzieli o tej niezręczniej sytuacji.
— Starałem się — wyznaje, a jego usta, cholera, jego usta, wygnają się w krzywym uśmieszku.
Nic nie odpowiadam, bo nie mam pojęcia o pocałunkach. W sumie to nigdy nikogo nie całowałam, ani nie byłam całowana. Ani przez rodziców, ani przez płeć przeciwną, bo ci pierwsi nie występowali w moim życiu, a ci drudzy także. Bliski kontakt z kimkolwiek zawsze był dla mnie trudny. Unikano mnie, bo rzekomo roznoszę chorobę, co nie jest prawdą.
Wciskam czoło w kolana i wzdycham cicho, tak by nikt nie usłyszał.
— Uświadomiłeś mi, że jestem nienormalna — mamroczę, żałując, że w ogóle się odzywam.
— Świetnie do siebie pasujemy — odpowiada. W ogóle mnie nie śmieszy. Moje poczucie humoru bardzo się różni. Unoszę wzrok i patrzę na niego.
— Mówię poważnie.
— Ja też — zapewnia, mimo że wiem, że to nieprawda.