3.11.2016

Take me over the walls below. Fly forever. Don't let me go. I need a savior to heal my pain When I become my worst enemy.

     Nie ufam Oliverowi i aż ciarki przebiegają mi po plecach, gdy wsiadam do jego samochodu. Sadowię się na tyle, a Jeremy obok mnie, bo nikt nie chce siedzieć obok niego. Boję się, że to pułapka. Opieram głowę o zimną szybę i wzdycham cicho. Samochód rusza powoli, a ja zamykam oczy, bo nie chcę już niczego widzieć.
     Przejeżdżamy przez granicę A02, potem A01, a ja zastanawiam się gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. Moim oczom ukazuje się miasto. Nie jakieś tam miasto, szare, brzydkie. To jest pełne życia i barw, a oczy jego mieszkańców nie są tylko złote czy tylko niebieskie. Tu są wszyscy.
     — Co to za miejsce? — pyta Jeremy, pochylając się do przodu. Jest tak samo zaskoczony jak ja. Słyszę nasze bijące na zmianę serca. Moje podchodzi mi już do gardła. Muszę mu nakazywać, by wróciło na swoje miejsce.
     — Strefa neutralna — odpowiada cicho Oliver.
     Jeremy wymienia wszystkie najgorsze przekleństwa jakie zna, a ja zastanawiam się co to znaczy strefa neutralna? To coś złego? Dlaczego nie wiedziałam o takim miejscu? Patrzę na ludzi, których mijamy, czując ogromną zazdrość, bo oni nie muszą się ukrywać. Nie żyją w niepewności i strachu.
     — Co to ma być do cholery? Strefa neutralna? I pokazujesz mi ją dopiero teraz? — krzyczy Jeremy. Jest wściekły jak nigdy dotąd.
     — Nie rozumiesz…
     — Masz rację, nie rozumiem — oznajmia, krzyżując ramiona na piersi. Następnie milknie i nie odzywa się słowem, nawet do mnie.
     Ja też milczę, bo nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Patrzę tępo przed siebie, widząc jak Oliver zatrzymuje samochód przed potężnym budynkiem. Dostaję nieprzyjemnych dreszczy. Boję się, że otworzy drzwi, każe mi wyjść i mnie zostawi, po czym odjedzie. Czuję jak wrastam w fotel. Jest mi na przemian zimno i gorąco.
     Oliver robi pierwszy krok. Wychodzi na zewnątrz. Drugi jest Jeremy. Otwiera energicznie drzwi, jakby chciał je urwać. Zostaję sama i wtedy nawiedza mnie uczucie samotności. Jestem rozdarta bo do niedawna odpowiadało mi życie samotnika. Czułam się dobrze w swoim towarzystwie i nikogo nie potrzebowałam. Ale teraz, gdy zasmakowałam innego życia, trudno mi zdecydować. Bo to przyjemne uczucie, gdy ktoś zapełnia pustkę, sprawia, że jest mi ciepło tam w środku i że czuję ten dziwny ucisk w piersiach. Jak trzewia skręcają mi się z emocji. Pragnę tego bardziej od samotności.
     Naciskam klamkę i pcham drzwi, wychodząc na zewnątrz. Naciągam czapkę na uszy, czując jak ziąb atakuje moje ciało. Drżę, ale to nic w porównaniu z tym, co czuję w środku. Głęboko we mnie trwa walka, której nie jestem w stanie wygrać.
     — Chodźcie — poleca Oliver, otwierając przed nami drzwi prowadzące do potężnego budynku. Idę na samym końcu za Jeremim, wpatrując się w jego plecy. Trzyma czapkę w ręku, owiniętą wokół przegubu. Gdy nią porusza, słyszę brzdęk dzwoneczka. Skupiam się na tym i zapominam o smutku męczącym mnie od samego rana. Może los w końcu się do mnie uśmiechnie? Kto wie, co mnie czeka?
     Wspinamy się po schodach, a ja liczę po cichu stopnie. Z każdym kolejnym krokiem strach nasila się. Drżę tak bardzo, że nie mogę już nad tym zapanować. Kolejne stopnie, kolejne piętra…
     Zatrzymujemy się przed drzwiami, prowadzącymi do czyjegoś mieszkania. Zastanawiam się czy postąpię głupio, zawracając. Nie chcę tam wchodzić. W ogóle nie chcę tu być.
     — Kto tu mieszka? — pyta Jeremy, wyręczając mnie w zadaniu tego pytania. Jestem pewna, że przez moje gardło nie przeszłoby nawet jedno słowo. Oliver waha się nad odpowiedzią, jakby było w tym coś trudnego. Jeremy upycha czapkę do kieszeni kurtki i tylko kręci głową. Ja w przeciwieństwie do niego staram się ukrywać swoje emocje. — Jeśli nie odpowiesz, zabieram ze sobą Lily — dodaje, łapiąc moją rękę. Tylko na to czekam. Splatam ciasno nasze palce, tak mocno jak tylko mogę. Ten gest dodaje mi siły i wiary. Wiem, że nie jestem sama.
     Oliver przeciera powieki dłonią. Na nadgarstku, w miejscu gdzie zawsze nosił zegarek widzę tatuaż, imię jego syna, Jarreda, a na drugim ręku, w tym samym miejscu znajduje się kolejny tatuaż — Jeremy. Widzę, że wyjawienie prawdy sporo go kosztuje.
     — To mieszkanie Susan Fay. Matki Lily — wyznaje w końcu. Jeremy klnie, a ja się śmieje, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. Ja po prostu w to nie wierzę. To głupi i nieśmieszny żart. Naprawdę myśli, że uwierzę w taką bzdurę? Moja matka mnie nie chciała. Zostawiła mnie, bo byłam dla niej zbyt wielkim ciężarem. Została obarczona chorym dzieckiem, więc postanowiła uciec, jak tchórz. Nie będę teraz prosić jej na kolanach o litość.
     Mój śmiech ustaje, a kąciki ust opadają. Ręką Jeremiego, którą ściskam staje się sina. Serce pompuje mi krew dwa razy szybciej. Czuję jak moje ciało rozrywa się na kawałeczki, tak drobne, że poskładanie mnie z powrotem w całość zajmie całą wieczność. Mrugam, odpędzając łzy. Nie chcę płakać na wspomnienie o matce, bo na to nie zasługuje. Zamieniła moje życie w piekło!
     — Zamknij mnie w więzieniu! Proszę — jęczę, przyciskając mocno czoło do ramienia Jeremiego. Mam ochotę zapaść się pod ziemię.
     — Susan z pewnością ciebie przyjmie — zapewnia Oliver. Prycham, bo to najbardziej niedorzeczna rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam.
     — Pozbyła się mnie. Myślisz, że teraz otworzy szeroko ramiona i zaprosi mnie do siebie? Już dawno się jej wyrzekłam. Nie należę do tej rodziny. Mam nawet inne nazwisko. Jestem Lily Clare, nie Fay — zauważam, ściągając czapkę z głowy. Robi mi się gorąco. Policzki płoną mi już od dobrych kilku chwil. Rozpinam kurtkę, oddychając głęboko.
     — Skąd wiesz o jej matce, co? — wtrąca nagle Jeremy. Nastaje długa i krępująca cisza, którą zakłóca jedynie głośne pykanie kostek Jeremiego. Szczękę ma ma napięta, tak jak każdy mięsień. Mogę je policzyć nawet przez materiał ubrania.
     — Znamy się — mówi w końcu.
     — Znacie się! — śmieje się Jeremy. Jego oczy płoną prawdziwym ogniem, który pożera klatkę schodową, swojego ojca, nawet mnie. — Jakie kłamstwo masz jeszcze w zanadrzu, co? O czym nie zdążyłeś mi powiedzieć przez te głupie dziewiętnaście lat? Ile rzeczy przede mną ukrywasz? — pyta.
      Oliver otwiera usta, ale nie starcza mu czasu, by cokolwiek powiedzieć, bo do naszych uszu dobiegają czyjeś kroki. Ktoś wchodzi po schodach na górę i nuci coś pod nosem. Jest to dziewczyna. Zbliża się, nie zwracając na nas większej uwagi. To dobrze. Mam zamiar poczekać aż sobie pójdzie, ale ona zatrzymuje się nagle i unosi wzrok. W jej zielonych oczach odbija się Jeremy. Ręce jej opadają i odbijają się o tułów.
     — Remy! — woła.
     Jest jakaś głupia. Tu nie ma żadnego Remiego…
     Remy. Remy. Je-Remy. Jeremy. O Mój Boże, nie!
     Widzę jak rzuca się mu w ramiona i obejmuje mocno, odpychając mnie na bok. Co ona sobie myśli?! Krew szaleje mi w żyłach. W chwili gdy jej usta suną w stronę jego twarzy, wypełnia mnie gniew i nadludzka siła.
     — Łapy precz! — warczę, chwytając ją za włosy. Zaczynamy się szarpać i popychać. Uderzam ją łokciem w oko. Jestem pewna, że wygram to starcie. Jestem zaprawiona w bójkach.
     Oliver i Jeremy rozdzielają nas, co jest bardzo trudne, bo zachowujemy się jak dwa rozwścieczone psy, a raczej dwie groźne suki, gotowe odgryźć sobie łby. Odsuwają nas od siebie i trzymają mocno, byśmy się nie wyrwały.
     — Pożałujesz! — krzyczę, usiłując wydostać się z uścisku Jeremiego. Wiercę się, kopiąc z całych sił, ale nie daję rady.
     Drzwi od mieszkania, po którym staliśmy otwierają się tak nagle, że prawie dostaję nimi w głowę. Widzę kobietę. Nie starą, ani nie młodą. Oczy ma zielone, włosy ciemne, takie jak moje. Z twarzy jednak bardziej przypomina mi tą stukniętą dziewczynę, która rzuciła się na Jeremiego.
     — Beatrice! Co tu się dzieje? — pyta. Krew zalewa mnie całą. Ledwo stoję o własnych nogach. — Oliver? Co się stało? — dodaje, dostrzegając go po chwili. Słyszę za sobą nerwowy oddech Jeremiego. Puszcza mnie powoli. Czuję jak drży, jakby było mu zimno.
       — Sue, pozwól mi to wytłumaczyć — poleca Oliver. Luzuje krawat, jakby ktoś zacisnął mu go na szyi. Moja matka patrzy na niego przez dłuższą chwilę, ale potem jej wzrok prześlizguje się na mnie. Jej oczy stają się nagle takie wielkie. Zakrywa usta dłonią, cofając się. Nie chcę, by tak na mnie patrzyła. Nie chcę, by stała przede mną tak blisko. To dla mnie zbyt wiele. Nie daję rady tego udźwignąć.
     — Lily… — szepcze. Pamięta moje imię? Czuję ogromną irytację. Robię krok do tyłu, chcąc zwiększyć dzielący nas dystans.
     — Mamo? — wtrąca Beatrice. Nie mogę słuchać jej głosu! Nie mogę też na nią patrzeć. Jak ja wyglądam w porównaniu z nią? Dlaczego jest moją siostrą?! Chociaż nie. Dlaczego jest byłą dziewczyną Jeremiego? Dlaczego jest piękna, a ja nie? Dlaczego jej oczy są normalne, a moje nie? Dlaczego świat jest tak bardzo niesprawiedliwy!?
     Cofam się, mając zamiar zbiec po schodach i uciec jak tchórz. Ja tutaj nie pasuję. To miejsce nigdy nie będzie moim domem. Chcę jak najszybciej obudzić się z tego koszmaru. Zaciskam mocno pięści, unosząc wzrok. Patrzę  w zielone oczy mojej matki. Czuję do niej ogromny żal. Chcę, by wiedziała, że jej nienawidzę, bo zostawiła mnie i Charlesa. Odeszła tak po prostu, by zacząć nowe, lepsze życie.
     — Nienawidzę cię.
     Nie jestem autorką tych słów. Odwracam głowę w bok, patrząc na Jeremiego. Po jego twarzy płyną liczne emocje. Gniew, smutek. Na moich oczach ginie chłopiec uwięziony w jego duszy. Mam zamiar krzyczeć, ale tego nie robię. Odczuwam pustkę.
      — Nienawidzę cię za wszystkie kłamstwa. Nie jesteś już moim ojcem, jesteś nikim, rozumiesz?! Zniszczyłeś moje życie — warczy. Jego głos niesie się echem po pustym korytarzu.
     — Jeremy…
     — Nie nazywaj mnie tak — przerywa mu gwałtownie. — Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Nie chciałeś mnie, niech tak już pozostanie — krzyczy, a ja dostaję gęsiej skórki. Pragnę ująć jego rękę, zapewnić go, że wszystko będzie dobrze, ale byłoby to największe kłamstwo jakie przeszłoby mi przez gardło. Prawda jest taka, że nie będzie już dobrze.
     Patrzę na Beatrice, potem na matkę i wiem, że nie będę częścią tej rodziny. Nigdy do niej nie należałam i należeć nie będę. Orientuję się, że tak bardzo dobrze rozumiem rozdarcie Jeremiego i ból jaki odczuwa. Może to głupie, ale chcę mu pomóc odnaleźć szczęście. Bo chyba jest tą właściwą osobą, którą spotkałam w życiu.
     — Remy, porozmawiajmy. Tyle czasu minęło — mówi Beatrice, a jej zielone oczy błyszczą jak dwa drogocenne kamienie. Dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa. Zaciskam mocno pięści. Wcale nie jestem zazdrosna. Ja po prostu płonę gniewem i nienawiścią. Świat jest taki niesprawiedliwy, a ja jestem owocem tej niesprawiedliwości. Bo skoro jeszcze nie znalazłam swojego miejsca, to już nigdy go nie znajdę, gdyż nie istnieje.
     — Beatrice, ja nie wiem czy mamy o czym rozmawiać — mówi cicho Jeremy. Jego głos jest taki ciężki, przepełniony zmęczeniem. Jego oczy gasną. Już nie są błękitne jak niebo. Zachodzi w nich mgła.
     — Remy…
     — Zamknij się! — syczę. Wyrywam się do przodu, zakrywając swoim ciałem Jeremiego. — Siedź cicho i się nie wtrącaj! Ty nic nie wiesz — cedzę, mając ochotę rozerwać ją na drobne kawałeczki.
     — Ja nic nie wiem? Ty nic nie wiesz! Kim ty jesteś, co? — pyta ostro. Pragnę wykrzyczeć jej w twarz to, kim jestem, ale wtedy dociera do mnie prawda tego okrutnego świata. Ja jestem nikim. Przypadkiem? Pomyłką? Czymś, co nie powinno istnieć? Wargi mi drżą, przenika mnie ziąb. Mam wrażenie, że ktoś uderzył mnie pięścią w brzuch.
     — Nikim — mamroczę zgodnie z prawdą, po czym cofam się. Odwracam się i zbiegam ze schodów.
     Nie wiem dokąd się udam. Czuję się źle. Tak bardzo źle, że życie wydaje się całkowicie pozbawione sensu. Pcham drzwi i wypadam z budynku, potykając się o własne nogi. Naciągam czapkę na uszy, chowając dłonie do kieszeni kurtki. Serce mi się kurczy. Zamienia się w wysuszoną rodzynkę i powoli zanika. Może to samo stanie się ze mną? Może tak po prostu zniknę, rozpłynę się w powietrzu?
     Strefa neutralna. W płucach zalega mi ciężar tych dwóch słów. Obejmuję swoje ramiona, bo robi mi się nieznośnie zimno. Przeciskam się między ludźmi, błądząc coraz bardziej. Nie pamiętam już, w którym budynku znajduje się mieszkanie mojej matki. Gęste płatki śniegu osiadają na moich ramionach i głowie. Dokąd idę? Sama nie wiem. Uciekam przed sobą, przed swoimi problemami. To wszystko jest takie głupie.
     Dezorientuję się i wpadam na jakiegoś faceta w mundurze strażnika. Ledwo co starcza mi czasu, by wymamrotać słowo „przepraszam”, a jego ręka chwyta mnie mocno za ramię. Szarpię się, ale nie jestem w stanie uciec.
     — Czego pan chce! Niech pan mnie puści — mówię. Ignoruje moje słowa. Sięga do  kieszeni i wyciąga z niej niewielkie urządzenie z antenką. Przysuwa je do ust, a wtedy sztywnieją mi wszystkie kończyny.
     — Mamy ją.

.
.
.
.
.
.
template by oreuis