11.22.2015

Sick of all these people talking, sick of all this noise

     A06 jest bardzo smutnym przedziałem. Szarość sprawia, że czuję się tu upiornie. Mam wrażenie, że ktoś się za mną skrada, ale gdy odwracam głowę, nikogo nie widzę. Tylko mój cień. Niebo jest dla mnie wielką zagadką. Nie widzę słońca, nie czuję nawet ciepła promieni na swoim ciele. Dziwi mnie fakt, że nie spotykamy ani jednego mieszkańca.
     Idę za Duncanem, gapiąc się na jego szerokie plecy. Koszulka opina się na jego ciele, widzę więc każdy mięsień i aż dostaję gęsiej skórki. Wracam z powrotem na ziemię dopiero wtedy, gdy moją piętę przydeptuje Logan, idący za mną.
     Zatrzymujemy się przed siatką, a ja mam ochotę płakać. Za żadne skarby świata nie wejdę na nią! Nie ma mowy, bym ponownie przechodziła przez to piekło. Jake widzi moje niezdecydowanie i uśmiecha się lekko.
     — Wezmę cię na plecy — mówi i mimo że wolę znaleźć się na plecach kogoś innego, przytakuję.
     Logan już śmiga do góry, a ja jestem w szoku. Jak taki mały chłopiec może wspinać się po tak wysokiej siatce? Serce wali mi głośno, gdy wchodzę na plecy Jake’a i łapię mocno jego szyję. Mam nadzieję, że nie ściskam go za mocno. Zamykam oczy i liczę to stu, tysiąca, do tylu ile potrafię.
     Zaczynam się zastanawiać czy podjęłam słuszną decyzję. Znam Jake’a raptem kilka chwil, a pozwalam mu prowadzić siebie do swoich kumpli. To nie może skończyć się dobrze, a ja jestem głupia, bo dałam się nabrać na jego smutną historię. To jedna z moich największych wad. Jestem łatwowierna. Wystarczy opowiedzieć mi coś smutnego, a ulegam. Tak jak teraz. Mam dziwne przeczucie, że on i Duncan tylko udają takich przyjaznych, a w gruncie rzeczy są niebezpiecznymi buntownikami, którzy mają zamiar sprzedać mnie do niewoli, zabić, przeprowadzić na mnie nielegalną operację i porzucić mnie w krzakach bez jednej nerki. To tylko cześć z moich przypuszczeń. Może być znacznie gorzej.
     Gdy Jake staje na ziemi, zsuwam się z jego pleców i upadam na ugięte nogi. Cała drżę, mimo że miałam cały czas zamknięte oczy i nie patrzyłam w dół. Kiedy jest się te kilka metrów nad ziemią, zaczyna odczuwać się grawitację.
     — Fuj, jakie brzydkie miejsce — wyrywa mi się. Zapominam ugryźć się w język. To też moja wada. Muszę przestać być taka bezpośrednia.
     Czuję na sobie wzrok ich trzech i zaczynam się niepokoić. To dobry moment, by ich zaatakować, ogłuszyć i uciec. Nie podoba mi się to ponure miejsce. Czy to A06? Rozglądam się, widząc szare niebo, szarą ziemię, szare, uschnięte drzewa. Nawet ja w tej chwili jestem szara. Nie potrafię przypisać tego miejsca żadnemu przedziału. Dziwnie się czuję, tak nieswojo. Dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa. Odechciewa mi się spotykania z kumplami Jake’a. W ogóle mnie to nie interesuje. Pragnę wrócić do domu i zapomnieć o tych wydarzeniach.
     Chłopaki ruszają, nie fatygując się, by powiedzieć mi chociaż gdzie jesteśmy. Stoję jak głupia i patrzę jak powoli się oddalają. Nie mam zamiaru za nimi iść, ale w końcu sama nigdy stąd nie trafię do A05. Oddycham głęboko, układając sobie w głowie plan. 1. Pójdę za nimi. 2. Chwilę pobędę z Jake’iem i jego kumplami. 3. Powiem, że muszę wracać. 4. A oni mnie odprowadzą.
     Świetnie.
     Biegnę za nimi, bojąc się, że zaraz znikną mi z oczu. Wciąż nie uzyskałam odpowiedzi, co to za miejsce? Może lepiej dla mnie, bym tego nie wiedziała. Chyba nawet nie spostrzegli, że za nimi nie szłam. W ogóle nie zwracają na mnie uwagi, a ja czuję się coraz mniej zręcznie. Poprawiam okulary, które co chwila zsuwają mi się z nosa. Serce mi przyspiesza. Nabieram pewności, że nie powinnam była im ufać. Czeka mnie coś nieprzyjemnego.
     Jaka byłam głupia! Szukam na ziemi jakiegoś kamienia, którym mogłabym ich ogłuszyć. Nogi mi drżą z każdym kolejnym krokiem. Serce zamiera mi na widok małej chałupinki stojącej samotnie na tym pustym placu. To tu przeprowadzają nielegalne zabiegi usuwania nerek, a może to ich mała rzeźnia? Chcę zawrócić, ale nie robię tego. Ciekawość zwycięża. Mam zamiar tylko przekonać się, czy to co myślę jest prawdą. Jeśli tak, wtedy ucieknę.
     Stawiam coraz mniejsze kroki. Dystans między mną, a Loganem, który idzie jako ostatni ciągle się zwiększa. Naciągam kaptur na głowę, upychając pod niego włosy. Oddycham wolno, nabierając duże hausty powietrza do płuc. Widzę trzy postacie siedzące pod ścianą domku. Trzy plus dwa, bo Logan się nie liczy, równa się pięć. Pięć facetów kontra ja. Chcę stać się niewidzialna. Tak bardzo tego pragnę.
     Podchodzę bliżej, ukrywając się za szerokimi ramionami Duncana. Wyglądam zza niego dyskretnie, przyglądając się przyjaciołom Jake’a. Dwoje z nich wygląda nawet normalnie, ale trzeci to taki typ, którego wolałabym omijać. Siedzi przygarbiony, trzyma w zębach papieros i w przeciwieństwie do jego kumpli wcale się nie uśmiecha. Mdleję. Czuję jak mdleję.
     — Dun, kogo chowasz za plecami? — pyta jeden z nich, a ja automatycznie robię krok do tyłu. Nie potrzebuję więcej dowodów. Jake i jego banda to buntownicy. Każdy z innego przedziału. Nie zdają sobie sprawę, że łamią tysiące podpunktów? Cholera, ja też.
     — To Lily — mówi Jake, a ja mam zamiar pokręcić przecząco głową, zmyślić imię i umrzeć.
     — Kręcisz z dziewczynami w wieku twojego brata?
     Pokrywam się rumieńcem. Zaciskam pięści, chowając je do kieszeni. Zawsze należałam do niskim osób, ale żeby porównywać mnie z dziesięcioletnią dziewczynką? Dziewczynki w tym wieku nie mają piersi, do cholery.
     — Szarzak?
     — Jake, a może jesteś gejem?
     Nie wiem już kto co mówi. Wbijam wzrok w swoje znoszone buty. Teraz już wiem, że popełniam błąd, idąc tutaj. Jake śmieje się nerwowo, drapiąc po głowie. Ręce mi drżą. Mam ochotę komuś przywalić. Jeszcze jedno słowo, a ktoś tutaj oberwie.
     — Zamknijcie się — słyszę i aż zamieram. Chłopak numer trzy wstaje z ziemi i wyrzuca papierosa. Jest wielki tak jak Jake. Widzę jak jego wargi wyginają się w krzywym uśmieszku. — To łup Jake’a, nic nam do tego.
     Czy on mówi o mnie? Czy oni wszyscy uważają, że jestem jakimś cholernym łupem? Tego już nie wytrzymuję.
     Rzucam się na numer trzy i powalam go na ziemię. Siadam an nim okrakiem i mam zamiar złamać mu ten piękny nos. Wygląda na zaskoczonego, jakby nie spodziewał się takiej agresji z mojej strony. Jestem spokojna do czasu. Otwiera oczy tak szeroko, że czuję się tak, jakbym tonęła w ich błękicie. Jego przyjaciele stoją i wydobywają z siebie dziwne dźwięki, jakby to ich bolało, a ja jeszcze nie zadałam żadnego ciosu. Dość tego wahania. unoszę rękę i zwijam ją w pięść. Ciskam nią w jego twarz, ale w ostatniej sekundzie łapię ją. Czuję jak miażdży mi palce i aż jęczę z bólu. Dochodzi do siebie i zrzuca mnie z siebie. Ląduję na plecach, a on wykręca mi ręce w jakiś dziwny sposób i unieruchamia. Szarpię się nadaremno. Moje chaotyczne ruchy przyprawiają mi dodatkowy ból.
     — Cholera jasna — słyszę. Kopię, ale nie trafiam w niego ani razu. Przyciska kolano do mojego uda, a ja czuję jak robi mi dziurę w kości. Bardzo boli. — Skąd żeś ją wziął? Tego diabła? — pyta. Mam ochotę na niego napluć, ale jakby czytał mi w myślach, bo łapie moją twarz i przekręca na bok. Dociska mój policzek do ziemi.
     — Puść ją — mówi niepewnie Jake. Wciąż się szarpię, czując jak łzy wypływają mi spod powiek. Okulary powoli zsuwają mi się z nosa, a nie mam wolnej ręki i nie mogę ich poprawić.
     — Puść! — Chcę krzyknąć, ale mój głos załamuje się i po chwili szlocham cicho. Ale on mnie nie puszcza. Moje łzy nie robią na nim żadnego wrażenia. To że mnie wszystko boli też nie. Co to za człowiek!? — Puść mnie dupku, słyszysz?! Zaraz połamiesz mi rękę — mówię, chcąc chociaż go podrapać, co mi się udaje.
     Puszcza mnie i wstaje, a ja obejmuję swoje ramiona i kulę się. Okulary zjeżdżają mi z nosa i teraz leżą na ziemi. Drżę z nadmiaru emocji. Nie obchodzi mnie to, że mogą zauważyć moje oczy. Zapominam o tym. Wycieram łzy rękawem i dźwigam się powoli. Kaptur spada mi z głowy. Mam zamiar odejść, tak po prostu. Schylam się, by podnieść okulary i odkrywam, że lewe szkiełko pękło. Dotykam opuszką palca rysy, czując ogromny żal.
     — O żesz… — Nie wiem kto to powiedział. W ogóle na nich nie patrzę. Tylko czekam na jakiś nieciekawy komentarz. Jakiej prawdy dowiem się tym razem? Może że jestem paskudnym potworem, który jest nienormalny i w ogóle nie powinien istnieć. W sumie to nawet czekam na te słowa. Już wcale mnie nie bolą.
     Idę ze spuszczoną głową, obejmując się ramionami. Przypomina mi się jak atakowali mnie moi rówieśnicy. Jak kopali, bili, wyzywali. Czułam to samo, co czuję teraz.
     — Lily, stój — mówi łagodnie Jake. Słyszę sześć walących głośno serc, ale żadne nie należy do mnie. Umarłam. — To nie tak miało być, nie odchodź — nalega. Widzę szczerą troskę w jego spojrzeniu, mimo wszystko kręcę głową.
     — Twój kolega dał mi jasno do zrozumienia, że jestem tu niechciana. I ma rację, lepiej sobie pójdę — mamroczę, masując obolałe nadgarstki. Jestem pewna, że jutro pojawią się siniaki.
     — Nie możesz Lily. Jeśli wrócisz, zostaniesz złapana! Oni będą ciebie szukać, nie rozumiesz? Musimy trzymać się razem.
     — Nie — odpowiadam.
     Jake wygląda na przygnębionego. Ogląda się przez ramię, po czym wzdycha.
     — Nie każę ci zostać tu na zawsze, ale chociaż na jeden dzień. Zaprowadzę cię do domu, ale nie teraz. Jutro, dobrze? — pyta i uśmiecha się słabo.
     — Obiecujesz? — upewniam się. Jego uśmiech staje się szerszy.
     — Obiecuję — zapewnia. Zastanawiam się. Wiem, że ma racje. Nie jestem bezpieczna. W A05 pewnie roi się od patroli. Jeśli mnie tam nie znajdą, zaczną przeszukiwać inne przedziały, a wtedy będę mogła wrócić. Chcę przytaknąć, ale wtedy przypomina mi się to, co przed chwilą zrobił mi jego kolega.
     — Oni mnie tu nie chcą. Pobijemy się kolejny raz jak tu zostanę, zobaczysz — mówię.
     — Zapewniam cię, że nie. Nikt nie zrobi ci krzywdy.
     — Już im ją zrobili — burczę pod nosem. Unoszę pęknięte okulary i wzdycham z rezygnacją. — Tylko jeden dzień. Jeśli mnie okłamiesz i tak ucieknę, a wcześniej zadbam, by twoja twarz nigdy nie wyglądała tak jak teraz. Umowa stoi? — pytam.
     Wyciąga przed siebie rękę i łapie moją.
     — Stoi.
     Teraz uśmiecha się na mój gust trochę za bardzo. Ciągnie mnie za ramię w stronę domku, jakby nie było piękniejszej rzeczy do pokazania. Kiwa głową do swoich przyjaciół, musi być to jakiś tajny znak i mam nadzieję, że nie pożałuję swojej decyzji, po czym otwiera przede mną trzeszczące drzwi. Widzę pod moimi nogami chodniczek z napisem “Sander jest mój”, ale nie mogę się mu bardziej przyjrzeć, bo Jake wciąga mnie do sodka. Zapala światło i uderza czołem w wisząca nisko żarówkę. Jestem zaskoczona, bo nie widzę tu żadnych pająków ani robali. Nawet na suficie nie na żadnej pajęczyny. Mimo wszystko łatwo odgadnąć, że w tym miejscu mieszka banda chłopaków, a dowodem jest ten bajzel.
     — To nasza skromna kryjówka — mówi Jake, oprowadzając mnie po czterech metrach kwadratowych. Odgarnia zasłonki na bok, a wtedy moim oczom ukazuje się kolejne pomieszczenie z łóżkami. Jest ich sześć i zaczynam się zastanawiać gdzie niby ja mam spędzić noc? — W ramach przeprosin, możesz wybrać sobie łóżko — słyszę i mam ochotę odmówić, bo każde z posłań wygląda strasznie i boję się że znajdę pod poduszką jakieś jedzenie albo bieliznę, ale wtedy dostrzegam jedyne posłane, więc wskazuje je palcem. — Świetny wybór — zapewnia i klepie mnie lekko po ramieniu. — Czuj się jak u siebie.
     Ma zamiar wyjść, ale łapię go za koszulkę na plecach.
     — Stój! Nic o was nie wiem — zauważam. Przytakuje ze zrozumieniem. Siadamy na łóżku, które wybrałam i ściągam buty. Jake chyba tym się nie przejmuje, bo wciąga nogi razem z butami na łóżko.
     — Dobrze, a więc zacznę od siebie. Nazywam się Jake Buttler, mam osiemnaście lat, jestem z A06, siedziałem miesiąc w więzieniu, bo niepotrzebnie dyskutowałem ze strażnikiem, mam młodszego brata Logana, który nie jest tak ciekawy jak ja — mówi, a wtedy śmieję się cicho. Jake też się rozpromienia.
     — Byłeś w więzieniu? — pytam, nie mogąc w to uwierzyć.
     — Tak, ale nie myśl sobie, że jestem jakimś przestępcą. Ja tylko rozmawiałem ze strażnikiem, który nie miał za grosz poczucia humoru — wyjaśnia. — Dobrze, możesz wybrać ofiarę. O kim mam ci opowiedzieć? — zmienia temat. Nawet się nie zastanawiam.
     — Duncan — mówię, rumieniąc się lekko.
     — Nasz kochany Dun to taka nasza mamusia. A ty przestań się do niego ślinić. Prędzej zostanie pustelnikiem, niż zacznie się z tobą spotykać.
     — Wcale się do niego nie ślinię — oburzam się. Znów moje policzki pokrywają rumieńce.
     — Duncan Jekyll jest z A03, nienotowany, ma dziewiętnaście lat, nie szuka żony, więc musisz sobie darować.
     Wywracam oczami.
     — Dobra — burczę. — Teraz ty wybierz ofiarę — polecam. Jake zastanawia się przez chwilę. Opiera czoło o swoje kolano. Mam wrażenie, że mamrocze po cichu wyliczankę. W końcu prostuje się i patrzy na mnie z uśmiechem.
     — Sander Sanders— mówi. Widzi, że nie wiem o kogo chodzi. — Blondyn z A01, oczy koloru złota, w związku, więc nie próbuj podbijać jego serca. Nienotowany, dwadzieścia lat, podkradamy z chłopakami jego drogie ciuchy, co jest bardzo zabawne — śmieje się. — Teraz Thomas Chase. Jest z A04, czarne oczy, siedemnaście lat, perełka Sandera, więc z nim też nie kręć…
      — Zaczekaj — przerywam mu. Patrzy nam nie, unosząc brew. Coś go śmieszy. — Chyba źle zrozumiałam.
     — Nie, bardzo dobrze zrozumiałaś. Thomas i Sander są gejami — tłumaczy, jakby nie było nic trudniejszego do powiedzenia. — To znaczy czasami martwię się o swój tyłek, ale daję radę — zapewnia. Też się uśmiecham, sama nie wiem dlaczego.
     — Opowiedz mi teraz o tym dupku. Wyjaw mi jego wszystkie sekrety — mówię, splatając dłonie. Jake wybucha śmiechem. Jego szare oczy świecą się jak u kota. Ociera łzę, uspokajając się powoli.
     — Ten dupek, którego tak bardzo nienawidzisz jest moim najlepszym przyjacielem.
     Kąciki moich ust opadają. Mogłam się tego spodziewać. Kładę się na plecach, czując się zdradzona.
     — Nie wiedziałam — mruczę.
     — To nic. Nie przejmuje się swoją reputacją, możesz go nazywać jak chcesz — zapewnia. Podnoszę się na łokciach, unosząc wysoko brwi.
     — Naprawdę? — pytam. Przytakuje. — Idiota, kretyn, pół mózg, zatrzymany na rozwoju zdechłej ryby, głupek, niech przejedzie go samochód, kochający brukselki, które są obrzydliwe, dupek, umrze na raka płuc przez te głupie papierosy — wyrzucam z siebie. Wcale nie czuję ulgi. Mam ochotę użyć każdego wyzwiska i przekleństwa. — Jak ma na imię? Czekaj, niech zgadnę. Rick? Proszę, niech nazywa się Rick! Ja ja nie lubię tego imienia — mówię. Twarz Jake zaraz pęknie od jego szerokiego uśmiechu. Zwija dłoń w pięść i bije się po udzie. Powstrzymuje wybuch śmiechu.
     — Nie, nie nazywa się Rick — odpowiada, zginając się w pół. Chichocze, nie mogąc nad tym zapanować. — To J.C.A.
     — To jeszcze głupsze od Ricka — zauważam. — Rodzice chyba go nie kochali — dodaję. Jake przestaje się śmiać. Patrzy na mnie zupełnie poważnie. Chyba poruszyłam bardzo niezręczny temat.
     — Jego matka zostawiła go samego z ojcem jak miał kilka lat i do tej pory nie utrzymuje z nim kontaktu. Nie wiem czy chcesz tego słuchać, a ja w sumie nie jestem pewien czy powinienem ci o tym mówić. J.C.A to mój przyjaciel — mówi cicho, jakby bał się, że ktoś może nas podsłuchać. Kiwam głową. Wolę usłyszeć jego sekrety, a nie historię życia. Nie mam zamiaru mu współczuć. Jestem przekonana, że to ja mam ciężej w życiu.
     — Ile ma lat? — zmieniam temat. Jake wciąż pozostaje przygnębiony.
     — Dziewiętnaście. W sumie to nie wiem co mogę ci jeszcze o nim powiedzieć. Albo go poznajesz, a wtedy mówi ci o całym swoim życiu, albo ignorujesz.
     Oboje milczymy. Czuję się zawiedziona. Chciałam jakoś się na nim zemścić, a w sumie nic o nim nie wiem. Mimo wszystko nie naciskam dalej na Jake’a.
     — Idź do nich — mówię. Przytakuje i podnosi się. Widzę jak odgarnia na bok zasłonki i odchodzi.
     Nie mam co ze sobą zrobić, więc kładę się na plecach i patrzę w sufit. Gdybym wiedziała, które łóżko jest J.C.A, zrobiłabym mu w poduszce dziurę albo wylała coś na materac. Przykrywam się miękkim, czarnym kocem i zamykam oczy. Zaskakuje mnie przyjemna woń pościeli. Przynajmniej była niedawno prana. To co robię jest szaleństwem, ale nie mam wyboru. Jeśli Jake ma rację, mój przedział nie jest już dla mnie bezpiecznym miejscem.

     Prawie zasypiam, gdy nagle budzą mnie czyjeś donośne głosy. Nie ruszam się, udaję, że śpię. Chłopaki wchodzą do niewielkiego pomieszczenia i cichną na mój widok. Wkładam powoli rękę pod poduszkę, wyczuwając opakowanie papierosów. Mam ochotę przekląć na głos. Jeśli wybrałam łóżko J.C.A, wyrwę sobie z piersi serce i sama je zadepczę. Co za ironia losu. Staram się oddychać równo i spokojnie. Wolę, by myśleli, że śpię i nie słyszę tego co mówią.
     Otwieram lekko powiekę, by dosłownie sprawdzić co robią. Prawie wszyscy położyli się do łóżek, ale najwidoczniej nie zamierzają spać. Siedzą odwróceni w swoją stronę i śmieją się z czegoś. Na nogach wciąż stoją Jake i J.C.A.
     — Wpakowała się akurat do mojego — burczy niezadowolony J.C.A. Wiem, że ma na myśli mnie, co w sumie mnie satysfakcjonuje. Jeśli tym sposobem zrobię mu na złość, już nigdy nie wstanę z jego łóżka. — Zabierz ją albo ja to zrobię — dodaje, aż dostaję gęsiej skórki. Już wyobrażam sobie jak szarpnięciem stawia mnie an nogi, a potem wyrzuca za drzwi.
     — To płeć przeciwna. Jest naszym gościem — słyszę kolejny głos, który prawdopodobnie należy do Duncana. Otwieram oko, ale tylko na sekundę. Serce wali mi coraz głośniej. Boję się, że za moment odkryją, że udaję. Unoszę powiekę na jeszcze jedną sekundę, żałując, że wybrałam ten moment. J.C.A ściąga przez głowę koszulkę i teraz trzyma ją w ręku.
     — Co ty robisz! — mówi Jake. Deski skrzypią. Zgaduję, że J.C.A idzie w moją stronę. Czuję jego cień na sobie i aż drżę. Serce dudni mi tak głośno, że nawet głuchy by usłyszał. — Zostaw ją…
     Czuję jak poduszka przesuwa się lekko. Zamieram. Nieświadomie zaciskam palce na paczce papierosów. Słyszę przekleństwo, a potem cichy śmiech Jake’a.
     — Moje fajki!
     — Dobrze ci tak.
     — Chcę je odzyskać. Zabierz jej to — mówi. Słyszę oburzenie w jego głosie. Mam ochotę śmiać się głośno. Przez moment wszyscy milczą. — Już nic mnie nie obchodzi. Kładę się obok niej — słyszę i powstrzymuję się przed głośnym protestem.
     — Płeć przeciwna… — syczy Duncan.
     — No i co? To moje łóżko. Nie chcę jej tutaj. Zaraz wywalę ją przez okno.
     — Nie budź jej — oburza się Jake. Zastanawiam się czy nie otworzyć oczu. Coraz mniej zaczyna mi się to wszystko podobać. Słyszę czyjeś głośne westchnienie. Deski znów skrzypią, J.C.A odchodzi, a ja oddycham z ulgi. Po chwili wszyscy milkną. Mija może pięć minut, a do moich uszu dobiega czyjeś ciche chrapanie. Już śpią?
     Wstaję najciszej jak się da. Paczkę papierosów chowam do kieszeni spodni, by J.C.A jej nie znalazł. Schylam się i odnajduję na ziemi moje buty. Zakładam je, zawiązując po ciemku sznurówki. Nie chcę uciekać. Jake w końcu obiecał mi, że odprowadzi mnie do domu. Chcę tylko trochę się przewietrzyć. Staram się ominąć najbardziej trzeszczące deski, ale jest to trudniejsze niż myślałam. Robię sporo hałasu, ale chłopaki śpią jak zabici. Jest tak ciemno, że niczego nie widzę i po chwili żałuję, że w ogóle wychodziłam z ciepłego łóżka. Idę przy ścianie, szukając drzwi. Nie wiem gdzie są.
     Słyszę jakiś dziwny dźwięk, więc przystaję i nasłuchuję. Chyba są to kroki. Ale skąd dochodzą?
     W tej samej chwili dostaję mocno drzwiami w głowę i aż czernieje mi przed oczami. Lecę na bok i upadam na stół, przewracając krzesła i lądując ostatecznie na ziemi. Nie wiem co się dzieje. Nie kontaktuję jak należy. Chyba jęczę z bólu albo przynajmniej wyobrażam sobie, że to robię.
     Coś dudni, a po chwili zapala się światło, którego nie widzę, bo przed moimi oczami wciąż tańczą gwiazdki. Słowa, które dochodzą do moich uszu są dla mnie nieznane. Niczego nie mogę zrozumieć. Chcę pomasować sobie czoło, ale moja ręka nie słucha moich poleceń. Leży bezwładnie, zaciskając się w pięść. Nie jestem pewna tego, co się stało, póki nie zaczynam rozpoznawać głosy i słowa.
     — Odbiło ci?! Dlaczego ją uderzyłeś? — Ten głos należy do Jake. Czuję jak dotyka moich ramion i potrząsa mną. Chcę zapewnić, że wszystko jest w porządku, ale moje oczy i usta pozostają zamknięte. Nie mogę nawet nic wymamrotać.
     — Myślisz, że ja jej to zrobiłem? Tylko otworzyłem drzwi!
     — Mogłeś rozwalić jej głowę!
     Moje powieki w końcu się otwierają. Nabieram powietrze do płuc, wypuszczając je powoli. Ból atakuje moje skronie. Chcę się dźwignąć, ale kręci mi się w głowie i jestem pewna, że znów się przewrócę. Rozglądam się, widząc krzesło leżące na ziemi. Wszyscy stoją nade mną, a ja czuję się wyjątkowo głupio. Chcę, by okazało się to tylko snem.
     — Jake, nie… Ja sama się uderzyłam — kłamię. Nie mam zamiaru bronić J.C.A i szczerze to nie mam pojęcia dlaczego to mówię. Chyba od tego uderzenia kompletnie mi się poprzestawiało. Bardzo szybko tracę wątek. Teraz myślę o bracie i tym jak bardzo za nim tęsknię. Spod moich powiek wypływają łzy. Wstaję, ignorując zawroty i chwiejąc się, idę w stronę otwartych drzwi. Nogi uginają się pode mną jakby były z waty. Ocieram się o ramię J.C.A i wychodzę na zewnątrz.
     — Idę do domu — mamroczę, wycierając rękawem oczy. Nie pamiętam gdzie położyłam okulary i to bardzo mnie martwi, bo bez nich, zostanę szybko złapana przez strażników. A może moje miejsce jest w więzieniu? Z dala od normalnych ludzi.
     — Lily, zaczekaj! — słyszę. Nie zatrzymuję się. Przyspieszam jeszcze bardziej, prawie biegnę. — Lily, stój! — Jake łapie mnie za ramię i zatrzymuje. Odwraca mnie do siebie przodem.
     — Muszę wrócić do domu, ty nie rozumiesz. Masz swoje życie, ja swoje. Nie doniosę na ciebie. Przepraszam za kłopoty — mówię cicho. Jake kładzie mi rękę na ramieniu.
     — Gdzie podziała się ta waleczna Lily, którą znam? — pyta. Wzdycham cicho, wbijając wzrok w swoje buty.
     — Nie znasz mnie — mówię z niechęcią, cofając się. Oddalam się od światła wydobywającego się z domu. Za chwilę zniknę w ciemnościach. — Nic o mnie nie wiesz — dodaję. — Dam sobie radę, nie musisz mnie odprowadzać. I jeśli J.C.A będzie szukał papierosów, powiedz mu, że ja je ukradłam — mówię, klepiąc swoją kieszeń. Uśmiecha się smutno i przytakuje. Po chwili biegnę przed siebie, bo boję się, że się rozmyślę.
     Nie zatrzymuję się, mimo że moje płuca trawi ognień. Jest ciemno i głucho. Słyszę tylko swój nerwowy oddech i walące głośno serce. Prawda jest taka, że się zgubiłam. Nie mam zielonego pojęcia gdzie jestem, ani w którą stronę powinnam się udać, by dojść do A05. Dlaczego wszystko co złe przytrafia się właśnie mi? Świat jest niesprawiedliwy. Ludzie są niesprawiedliwi.
     Słyszę kroki, które nie należą do mnie. Ktoś mnie goni. Strażnik. To jedyne co przychodzi mi do głowy. Panikuję. Przyspieszam, potykając się o własne nogi. W oddali widzę światło i postanawiam kierować się w jego stronę. Może to głupi pomysł, ale w tej chwili nie stać mnie na coś bezpieczniejszego.
     Do moich uszu dochodzi czyjś urywany oddech i przekleństwa i teraz jestem już niemal w stu procentach pewna, że zostałam zobaczona przez jednego z patrolujących teren strażników. Głupi Jake, głupia ja. Mógł mnie zatrzymać, a ja mogłam nie zachowywać się jak dziecko i zaczekać przynajmniej do jutra.
    Zdaję sobie sprawę, że nie jestem sprinterem i po paru chwilach zwalniam. Strażnik niemal depcze mi po piętach. Już czuję jak wyciąga przed siebie ręce i chwyta mnie mocno. W tej samej chwili wpadam na siatkę, która pojawia się przede mną tak nagle, że w ogóle jej nie zauważam. A z resztą jest tak ciemno, że nie widzę nawet własnej dłoni. Odbijam się i upadam na tyłek. Podnoszę się niemal od razu, robiąc najgłupszą rzecz na jaką mogłabym wpaść. Szarpię siatką, jakbym była w stanie ją rozerwać, panikując z każdą chwilą coraz bardziej. Dobrze, że siedzę cicho i nie wołam o pomoc.
     — Głupia jesteś — słyszę za sobą. Odwracam się energicznie i zaciskam pięści gotowa do ataku. Słyszę śmiech. Wciąż nic nie widzę i nie mam pojęcia skąd dochodzi głos.
     — Mam broń, odsuń się, bo zrobię ci dziurę w głowę — grożę. Jest to kłamstwo, ale mój napastnik może o tym nie wie.
     — Za pięć minut przejdzie tędy patrol — słyszę. To takie irytujące, bo cały czas nie wiem do kogo mówię, ani gdzie stoi. Nie opuszczam pięści.
     — A.B.C? — pytam, czując jak nogi uginają mi się w kolanach.
     — J.C.A — poprawia. Wzdycham z rezygnacją, mając ochotę powiedzieć mu, by zostawił mnie w spokoju, ale w tym samym momencie oboje słyszymy tupot. Zamieram, zapominając o oddychaniu. Światło przemieszcza się w dość szybkim tempie w naszą stronę. Czuję jak łapie mnie za przegub i ciągnie za sobą. Nie mam pojęcia jakim cudem mnie widzi, ani wie dokąd iść. Tu jest ciemno jak w grobie! Domyślam się, że idziemy wzdłuż siatki. Dziwne. Nie przechodzimy przez nią, a przecież nie da się jej ominąć. To utwierdza mnie w przekonaniu, że J.C.A to wariat. Targnie się na własne życie. I moje.
     — Dokąd księżniczka się wybierała? — pyta. Irytuje mnie jego głos. Czuję się przy nim jak małe dziecko, które nic nie wie, któremu trzeba wszystko tłumaczyć. Chcę wyrwać mu rękę z uścisku, powiedzieć, by odszedł, bo dam sobie sama radę, ale nie robię tego, bo byłoby to kłamstwo. Jeśli chcę przeżyć, muszę mu pozwolić siebie prowadzić.
     — Chciałam wrócić do domu — burczę. Mam nadzieję, że tego nie słyszy.
     — Chyba za mocno otworzyłem drzwi i coś ci się poprzewracało w głowie — mówi. Mam ochotę wbić mu nóż w plecy. — Załóżmy, że wiedziałaś dokąd iść. Co zamierzałaś zrobić z patrolem? Myślałaś, że jak będziesz kręcić się przy siatce, usiłując przez nią przejść, to nikt nie zwróci na ciebie uwagi? Smakowity z ciebie kąsek dla każdego strażnika — oznajmia. Wyobrażam sobie jak uśmiecha się szeroko i aż ciarki przechodzą mi po plecach. Powstrzymuję się od komentarzy.
     Albo jest tu jaśniej, albo przyzwyczaiłam się do ciemności, bo zaczynam dostrzegać rzeczy znajdujące się w odległości jakiegoś metra, w tym J.C.A, który ciągnie mnie za sobą. Widzę jak łapie siatkę i odciąga ją na bok. Pcha mnie w stronę dziury i siłą przepycha na drugą stronę. Ląduję na kolanach, cała drżąc z przerażenia. Mam ochotę położyć się w tym miejscu i usnąć.
     — Nie zatrzymuj się — słyszę. Znów łapie mnie za przegub i ciągnie do góry, stawiając mnie z powrotem na nogi.
     — Spadaj — mówię, chcąc mu się wyrwać. Mój bunt chyba nie robi na nim wrażenia. Wręcz przeciwnie. Kiwa głową i salutuje mi. Odwraca się i jakby nigdy nic, odchodzi. Krew zalewa moją twarz. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że sama nigdy nie wrócę do domu. Moja godność jednak nie pozwala mi biec za J.C.A i błagać go, by mi pomógł. Strażnicy są jednak coraz bliżej, więc nie pozostaje mi inne wyjście.
     — Czekaj! — szepczę głośno, nie wiedząc gdzie się podział.
     — Buu.
     Cofam się i wpadam na kogoś plecami. Serce podchodzi mi do gardła. Cudem nie drę się jak głupia. Słyszę śmiech J.C.A. Jest żałosny i zachowuje się jak dziecko.
     — Zwariowałeś!? — pytam. Kręci głową i gestem każe mi iść za sobą.

     Strażnicy zniknęli, a my idziemy idziemy idziemy, a ja nie mam pojęcia dokąd. Mam wrażenie, że to podstęp. Dlaczego J.C.A jest tutaj ze mną? Dlaczego postanowił za mną biec? Drżę z zimna i ze strachu.
     Słyszę plusk. Zatrzymuję się, czując jak moje stopy zatapiają się w nieprzyjemnej brei. Jest tu dziwnie mokro.
     — Czy to bagno? — pytam.
     — Czasami lepiej się nie odzywaj — wzdycha.
     Drepczę w gęstej cieczy, czując obrzydzenie. Czuję smród po deszczu. Marszczę nos, mając nadzieję, że stracę węch i nie będę musiała dłużej znosić tego zapachu.
     J.C.A obryzguje mnie błotem lub czymkolwiek, co wsysa moje stopy. Pamiętam jego wielkie buciory i mam zamiar zaatakować go i mu je zabrać, bo mam na nogach tylko trampki, które są przemoczone.
     — Daj rękę — słyszę. Odwracam się, widząc szeroki uśmiech J.C.A. Coś knuje, jestem tego pewna.
     — Po co? — pytam, chowając obydwie dłonie do kieszeni bluzy.
     — Każda księżniczka powinna mieć swojego księcia.
     — Nie będziesz moim księciem — prycham, mając zamiar odwrócić się i iść dalej przed siebie.
     — Nie miałem na myśli mnie. Trzymam w ręku żabę, chciałem ci ją dać. Pocałuj ją — oznajmia. Cała drżę. Mam ochotę rzucić się z piskiem przed siebie. Nie lubię gadów, płazów, ssaków ani innych żyjątek, w tym robali, glizd, pająków i innych paskudztw. — Twój książę czeka — słyszę.
     — Jesteś obleśny.
     Śmieje się i idzie za mną. Zaraz dostanę zawału. Nie wiem co jest gorsze. Jego towarzystwo czy strażnicy. Przyspieszam, mając zamiar go zgubić w tych ciemnościach. Moje stopy zatapiają się coraz głębiej w błocie i z trudem je odrywam od podłoża. Słyszę rechotanie i aż dostaję gęsiej skórki.
     — Książę powiedział, że nie może się doczekać.
     — Zabieraj tą żabę! — mówię i odwracam się energicznie. Wymachuję pięścią i trafiam w coś obślizgłego, co wylatuje z ręki J.C.A. To nie żaba, tylko ropucha! Upada na mnie. Czuję jak zaczepia łapami o moją bluzę i zsuwa się. Spada mi na but, a wtedy kopię ją. Widzę jak leci i upada daleko w krzakach. Mam ochotę zwymiotować. — Fuj! Jesteś okropny! — jęczę. W głowie to się nie mieści. J.C.A chichocze cicho.
     — Na chłopaków nie robi to wrażenia — tłumaczy. Nie słucham go. Cała się trzęsę. — Wy dziewczyny jesteście takie dziwne. Płaczecie, narzekacie na zimno, obrażacie się o byle co…
     — Coś ty powiedział? — pytam, zatrzymując się. Prawie na mnie wpada. Gapi się na mnie swoimi błękitnymi oczami i zastanawia czy nie powiedział o słowo za dużo. — Twierdzisz, że płaczę, narzekam na zimno i obrażam się o byle co? — pytam, zaciskając pięści. Kiwa twierdząco głową, czego nie wytrzymuję. Rzucam się na niego i obalam na ziemię. Upada plecami w błoto, które rozbryzguje się na wszystkie strony, brudząc mnie i jego, ale nie zważam na to. Łapię jego chude nadgarstki i ciągne je na bok.
     — Dodam, że jesteś jeszcze zbyt pewna siebie — mówi, po czym spycha mnie jak słabego kociaka. Wciska mnie w błoto, jakby miał zamiar utopić mnie w tej brei. Jesteśmy już cali mokrzy i brudni. Turlamy się, szarpiemy, mam ochotę wyrwać mu włosy. Cała się kleję. Oboje się kleimy, co jest obrzydliwe. J.C.A zanurza rękę w błocie i wyciąga na wierzch żabę. Otwieram usta, chcąc się sprzeciwić, ale nic nie mówię, tylko kręcę głową. — Ścisnęłaś ją kiedyś tak mocno, że flaki wyszły je ustami? — pyta, mając zamiar wcisnąć mi ją do ręki. Jestem w potrzasku. Nie mogę się ruszyć, bo leży na moich nogach, przyciskając je swoim ciężarem do ziemi. Wspina się po mnie, z żabą w ręku, jakby było to zabawne.
     — Fuj!
     — Chyba widzę drugą — mówi i wyplątuje coś z moich włosów. Tego jest za wiele. Zawsze staram się być twarda i nie okazywać słabości, ale nie daję rady. Zaczynam histeryzować. Zakrywam twarz dłońmi, szlochając głośno.
     J.C.A wstaje ze mnie, a wtedy zaczerpuję powietrza. Dźwigam się prędko, czując jak ociekam błotem. Oboje wyglądamy okropnie. Może jak zaschnie, uda mi się otrzepać ubranie?
     — Przez ciebie zmarnowaliśmy sporo cennego czasu — mówi i rzuca żabą przed siebie, aż ta znika nam z oczu. Obejmuję swoje ramiona. W sumie to już wolę, by zostawił mnie tutaj samą. Jestem wyczerpana, dość mam tej tułaczki. — Dobra, może trochę przesadziłem — słyszę.
     — Nie przyjmuję przeprosin — mamroczę, wycierając rękawem nos.
     — Nie przepraszałem cię — wzdycha, wywracając oczami. Irytuje mnie coraz bardziej.
     — Po co za mną pobiegłeś? Zachciało ci się bawić w bohatera? — pytam.
     — Co? — dziwi się, idąc wolno obok mnie. — Nie biegłem za tobą. Natknąłem się na ciebie przypadkiem jak szarpałaś siatkę. Wracałem do domu — wyjaśnia. W sumie to czuję ulgę, bo J.C.A okazuje się jednak dupkiem, któremu nie zależało na moim bezpieczeństwie. — Tak przy okazji, to chcę swoje papierosy z powrotem — dodaje po chwili. Wyciągam z kieszeni przemokniętą paczkę. Na oczach J.C.A wyciągam każdego papierosa i wyrzucam go w błoto.
     — Niech ci będzie — burczy i znów wywraca oczami. Jeszcze nie jesteśmy kwita, ale czuję się trochę lepiej.
     Nie mam pojęcia gdzie jesteśmy. Teraz przynajmniej nad naszymi głowami świecą latarnie i nie toniemy w ciemnościach. W sumie to chyba wolę iść po ciemku. Nie widzę wtedy naszych zlepionych błotem ubrań i włosów, brudnych twarzy.
     J.C.A nie odzywa się do mnie. Prowadzi mnie w stronę ulicy, przez którą już chyba dawno nic nie przejeżdżało. Wyciąga z mijanego krzaka łom i staje na środku ulicy. Rozgląda się, upewniając czy jesteśmy sami, po czym schyla się i unosi łomem metalowy głaz, prowadzący do ścieków. Odwraca się w moją stronę, a ja tylko kręcę głową. To co zamierza zrobić jest głupie i nie będę brała w tym udziału.
     — Chcesz wrócić do domu? — pyta, zniecierpliwiony. Ten argument do mnie przemawia. Niczego nie pragnę bardziej. Charles pewnie umiera ze strachu.
     Idę w jego stronę, widząc jak siada na jezdni i wpuszcza nogi do otworu. Łapie drabinki i spuszcza się. Łapię go prędko za koszulę na piersi i ciągnę w górę, nie pozwalając mu zniknąć w ciemnościach tunelu.
     — Chcę pierwsza — mówię.
     Nie komentuje, tylko wychodzi i przepuszcza mnie. Nie wiem jak się do tego zabrać. Próbuję tak jak on, usiąść na brzegu, opuścić się powoli, ale wychodzi mi to tysiąc razy gorzej. Prawie spadam, uderzając brodą o szczebel drabinki. Schodzę pospieszenie, widząc palącą się małą żaróweczkę. Czekam cierpliwie na J.C.A, który schodzi o wiele sprawniej ode mnie. Głaz nad naszymi głowami jest już zamknięty. Nie pytam, się skąd ma ten łom, bo w sumie nie chcę znać odpowiedzi na to pytanie. Idę za nim, mimo bólu w nogach i sklejających się powiek.
     — Te tunele ciągną się pod każdym przedziałem. Są oznakowane, ale jakbyś nie wiedziała, idź cały czas przed siebie i szukaj na ścianach wyrytego napisu A05 — mówi, wskazując zawiłe jak labirynt korytarze.
     — Co? — pytam, bo nie jestem pewna czy rozumiem to, co do mnie mówi.
     — Chyba nie myślisz, że zaprowadzę cię za rękę do domu? A02 znajduję się nad nami, idę do siebie, a ty rób co chcesz — mówi, wywracając oczami. Nie spodziewam się że zmieni zdanie, bo to wydaje się całkiem logiczne. Nie znamy się i nie lubimy. Dlaczego niby miałby mi pomagać? Jestem mu wdzięczna, że doprowadził mnie chociaż tu. Gdyby nie on, dorwaliby mnie strażnicy i przerobili na miazgę.
     Mrugam dwa tysiące razy. Patrzę na korytarz oznaczony A05, a potem na J.C.A. Znów na korytarz, potem na J.C.A. Skubię zaschnięte błoto z palców. Mam tego wszystkiego dość.
     — Nie wiem czy trafię — mamroczę, kręcąc rękawem bluzy.
     — Mówiłem jak masz iść — przypomina. Wiem, że chce jak najszybciej wrócić do domu, ale nie chcę zostawać sama. — Wiesz jak rzadko mam cały dom dla siebie? Mojego ojca nie ma akurat teraz, a noc mija bardzo szybko. Nie tylko ty chcesz znaleźć się w łóżku — mówi. Patrzę na niego, szeroko otwierając oczy.
     — Twojego ojca nie ma w domu? Idę do ciebie! — oznajmiam i nie mam zamiaru zmieniać zdania. J.C.A przeklina, orientując się, że mógł to przemilczeć. Nie obchodzi mnie to czy będę spać na ziemi czy kanapie. Pragnę w końcu usnąć!
     — Wiesz, że w tych tunelach jest pełno myszy — słyszę i aż się wzdrygam. Cholerne gryzonie. Patrzę uważnie pod nogi, bojąc się, że zaraz wejdę na jakiegoś szczura. J.C.A zatrzymuje się i podchodzi do jednej ze ścian. Schyla się i śmieje cicho. Widzę jak trąca coś nogą, więc podchodzę bliżej i aż mnie mdli.
     — Fuuu!
     — Chyba się utopiła. Jak pada, jest tu wyjątkowo mokro — mówi i łapie mysz za ogon. Mam wrażenie, że mdleje. To wygląda jak szmatka nasiąknięta wodą.
     — Jak możesz brać do ręki zdechłe zwierze! — pytam, czując obrzydzenie. Odechciewa mi się iść do jego domu. — Nie waż się mnie dotykać — syczę. Wzrusza ramionami, jakby w ogóle mu na tym nie zależało. — I wywal to! — dodaję.
     Rzuca myszą za siebie, a ja słyszę plask. Oddycham głęboko, ale to nie pomaga, bo oboje śmierdzimy bagnem. Na dodatek znajdujemy się w ściekach!
     Mam nadzieję, że ten koszmar szybko się skończy.

.
.
.
.
.
.
template by oreuis