12.02.2015

And I'm not trying to change your eyes so don't panic cause I'm afraid.



     Dochodzę do wniosku, że sama nigdy w życiu nie doszłabym do domu. Korytarze ciągną się w nieskończoność. Przecinają się, zakręcają. Można się w tym bardzo szybko pogubić. J.C.A idzie przede mną z rękoma w kieszeni. Nie spuszczam go z oka choćby na sekundę. Nie chcę zgubić się w tym labiryncie. Jest tu okropnie i upiornie. Na głowę spadają mi krople wody, co chwila wchodzę w jakąś kałużę, a co najgorsze, co jakiś czas przebiega między moimi nogami mysz.
     — Co to za miejsce? — pytam, doganiając J.C.A. Mam wrażenie, że zapomniał, że za nim idę. Czy chce bym się zgubiła? Mam ochotę wbić mu nóż w plecy!
     — Miejsce jak każde inne — burczy, najwyraźniej nie mając ochoty na odpowiadanie na moje pytania. Jest irytujący. Wolę Jake’a tysiąc razy bardziej od niego.
     Widzę jak podchodzi do drabinki i odwraca się do mnie przodem. To chyba nasz cel. Jestem naprawdę zmęczona i najchętniej położyłabym się do łóżka i usnęła, nawet jeśli będzie to łóżko J.C.A. Staję, a wtedy biała mysz wspina się po mojej nogawce. Piszczę, zakrywając twarz dłońmi. Chcę ją pacnąć i zrzucić z siebie, ale strach całkowicie mnie paraliżuje. Nie mam na dodatek zamiaru dotykać te roznoszące choroby zwierze. Jest obrzydliwe. J.C.A śmieje się cicho. Podchodzi do mnie i trzepnięciem, posyła mysz na drugi koniec korytarza. Chce popchnąć mnie w stronę drabinki, ale nie mam zamiaru zostać przez niego dotknięta. Trzymał w tych rękach żaby i zdechłe gryzonie. Musi je najpierw porządnie umyć. Nie twierdzę, że jestem czystsza, ale przynajmniej nie dotykam nieżywych zwierząt.
     J.C.A wchodzi jako pierwszy. Odchyla głaz i wyłazi prędko na powierzchnie. Jestem za nim. Boję się, że zaraz wepchnie mnie z powrotem do środka, zasłoni wyjście i ucieknie, zostawiając mnie całkowicie samą, ale ku mojemu zdziwieniu i uldze, pomaga mi nawet wyjść. Zapominam o jego brudnych łapach i pozwalam mu siebie wyciągnąć. Przyrzekam sobie, że już nigdy w życiu nie wejdę do tych tuneli.
     Biegniemy przez ulicę w stronę dużego domu, stojącego samotnie. Jest ciemno, nie widzę go dokładnie, ale już nic mnie w tej chwili nie obchodzi. Jest mi wszystko jedno czy właśnie prowadzi mnie do rzeźni, gdzie poodcina mi wszystkie kończyny, czy może do więzienia, gdzie spędzę resztę swoich dni. Padam na twarz.
     J.C.A rozgląda się uważnie, po czym wyciąga spod wycieraczki klucz. Jaki idiota ukrywa pod wycieraczką klucz? Mam ochotę powiedzieć to na głos, ale orientuję się wtedy, że klucz nie pasuje do zamku przy drzwiach.
     — Tylko idioci chowają klucze pod wycieraczki — słyszę i tylko kiwam głową, całkowicie zaskoczona. Widzę jego szeroki uśmiech. Mija mnie i podchodzi do młodego drzewka, rosnącego kilka metrów dalej. Jest chyba nawet mniejsze od niego. Słyszę jak grzebie w liściach, przebierając między gałęziami. Jest ciemno, ale dostrzegam jak wyciąga niewielką skrzyneczkę. Potem do moich uszu dobiega brzdęk.
     Jestem pod wrażeniem.
     J.C.A trzyma już w ręku prawdziwy klucz. Otwiera drzwi i wchodzi do środka, a ja zaraz po nim. Światło samo się zapala. Moje usta otwierają się szeroko, szczęka niemal dotyka ziemi. Ten dom to błogosławieństwo dla złodziei. Idę w głąb, rozglądając się uważnie po drogich meblach, obrazach wiszących na ścianach. Zatrzymuję się przed puszystym, białym dywanem w salonie, tak że czubki moich butów ledwo co go dotykają. Nie mogę tak po prostu wejść na niego i zostawić ślady.
     — Dlaczego stoisz? — pyta J.C.A i bez żadnego zastanowienia włazi w swoich brudnych buciorach na dywan. No cóż, to jego dom. Idę za nim. Światła nad naszymi głowami wciąż się zapalają. Czuję jak serce mnie kuje. To takie niesprawiedliwe. On ma wszystko tylko dlatego, bo jego oczy są niebieskie, a ja i mój brat? Mieszkamy w maleńkim domku, który prawie się rozpada! Gdzie tu sprawiedliwość i równość?
     — Chciałabym się umyć. Pokażesz mi skąd wziąć wodę? Wystarczy, że dasz mi miskę, jakoś się ogarnę. Nie pogardziłabym też kawałkiem mydła…
     — Miska? — pyta, drapiąc się po głowie. Widzę jak kąciki jego ust unoszą się lekko. — Jesteś strasznie irytująca, ale nie jestem aż takim potworem, by nie pozwolić ci normalnie skorzystać z łazienki. Idź pod prysznic albo wskakuj do wanny, ale nie proś mnie o miskę — mówi lekko rozbawiony. Czuję się głupio. Policzki mam różowe i mam nadzieję, że nie widać tego przez brud. Już wiem co sobie o mnie myśli. Może, że jestem jakimś dzikusem, który nie wie co to wanna. Jestem pewna, że gdyby poszedł teraz do mojego domu, wróciłby tu z płaczem.
     To nigdy się nie zmieni, póki istnieje hierarchia. Póki istnieją przedziały. Zawsze będę tą, mającą mniej praw. Czy w ogóle jakieś mam? Przecież nie pasuję do żadnego z przedziałów, jestem odmieńcem.
     — Wolę, byś skorzystała z mojej łazienki, bo zapewne w innych poprzestawiasz coś i mój ojciec domyśli się, że kogoś tu przyprowadziłem — mówi, otwierając przede mną drzwi, do jakiegoś pokoju.
     — W tym domu jest kilka łazienek? Masz własną?! — pytam. Cholera, a ja muszę dzielić się wszystkim z bratem. — A moje ubranie? — dodaję po chwili, wskazując na siebie. Zdaję sobie sprawę, że wyglądam okropnie. Jak świnia taplająca się w błocie.
     — Weź sobie coś mojego — mówi, wywracając oczami. Dzielenie się ze mną ubraniami najwidoczniej nie jest dla niego proste. Przestaję go jednak słuchać, bo podziwiam jego pokój.
     Stoję w miejscu, wodząc wzrokiem po ścianach, półkach, szafkach. Na jednej stoją samochodziki i zdjęcie. Podchodzę bliżej, biorąc do ręki ramkę.
     — Masz brata? — pytam, widząc na nim chłopca mającego jakieś dziesięć lat. Słyszę jego kroki za sobą. Jego buciory łupią głośno. Czuję jak ciągnie za zdjęcie. Odkłada je i kręci głową. Spuszczam wzrok, nie wiedząc czym się zająć, by przestać myśleć o tym co robię. Jeśli ktokolwiek dowie się, że tu jestem, trafię do więzienia. W sumie więzienie to marzenie. Zrobią mi coś o wiele gorszego.
     J.C.A wyciąga z dolnej szafki ubrania, zapewne takie, których nie szkoda mi pożyczyć. Rzuca je w moją stronę i ruchem głowy, wskazuje drzwi, których wcześniej nie zauważyłam. Domyślam się, że znajduje się tam łazienka i aż czerwienieję z zazdrości. Ile ja bym dała, by mieć własną łazienkę!
     — Daj mi potem twoje ubranie, upiorę je i powinno wyschnąć przez noc. Jutro będziesz mogła sobie pójść — mówi. Kiwam głową, wchodząc do środka łazienki. Zamykam się, tak na wszelki wypadek, gdyby J.C.A wpadł na głupi pomysł, podglądania mnie. Niech tylko spróbuje, a wybiję mu wszystkie zęby. Oglądam ubranie jakie mi dał. Jest dziwnie małe jak na niego. Pewnie dał mi swoje najgorsze rzeczy, których już dawno nie nosi. Kładę białą koszulkę i szorty na koszu od prania, po czym rozglądam się uważnie. Jest tu dużo miejsca. Aż wstyd się przyznać, ale nawet mój pokój jest mniejszy. Patrzę na swoje odbicie w dużym lustrze, które jest tak idealnie czyste, że aż to niemożliwe. J.C.A nie wygląda mi na pedanta. Ciekawe czy kark też skręci mi perfekcyjnie.
     Nie mogę długo wytrzymać patrząc na siebie w takiej postaci. Rzadko się przeglądam. Nie dbam o swój wygląd, bo niby komu mam się podobać? Wolę nie przyciągać niczyjej uwagi. Będąc niewidoczna, staję się bezpieczna.
     Przydeptuję piętą trampki i ściągam je. Cała jestem w błocie i śmierdzę jak bagno. Otwieram po kolei wszystkie szafki, wyciągając na wierzch różne mydła, szampony, wszystko co wpadnie mi w ręce. Zastanawiam się czy wziąć prysznic, kąpiel w wannie, a może to i to? Wanna. Wybieram wannę. Odkręcam wodę i ustawiam sobie mydła na brzegu. Wącham je wszystkie, nie mogąc w to uwierzyć. Pachną kwiatami, czymś delikatnym, owocami. Zamykam oczy, odurzając się tym cudownym zapachem. Mogę spędzić tu resztę życia.
     Gdy wody jest odpowiednio dużo, zakręcam kurek i ściągam swoje ubranie. Kładę ja na podłodze z boku, po czym wchodzę do wanny. Skóra natychmiast mi różowieje. Odkręcam buteleczki z kolorowymi żelami i wlewam całe ich zawartości, aż pojawia się piana, której nie mogę poskromić. Czuję się jak dziecko.

     W wannie siedzę tak długo, póki moja skóra nie zaczyna się marszczyć. Pachnę wszystkimi możliwymi rzeczami. Użyłam każdego mydła jakie znalazłam. Jest mi tak dobrze. Nie poznaję siebie, gdy patrzę w lustro. To zupełnie inna Lily. Ta którą mam przed sobą wydaje się nawet ładna, a ja przecież nigdy nie byłam ładna.
     Jestem w błogim stanie, mimo że przeszkadza mi brak bielizny. Szorty są krótkie, odsłaniają moje kolana i część ud. Nie cierpię swoich nóg. Nie cierpię swojego ciała. Wolę chodzić zakryta, z kapturem na głowie.
     Podnoszę swoje ubranie z ziemi i wychodzę z łazienki. Irytujący J.C.A siedzi na swoim łóżku, czysty, przebrany, zupełnie inny. Włosy wciąż ma mokre i chyba nie zamierza ich suszyć. Odwraca się w moją stronę i prędko lustruje mnie wzrokiem. Wstaje i przez kilka sekund stoimy w miejscu i gapimy się na siebie. Czuję się niezręcznie.
     — Będziesz spała tu. Nawet nie próbuj wychodzić z tego pokoju — mówi po chwili, zabierając mi kulkę ubrań. Nie daje mi czasu by przytaknąć, bo wychodzi. Czekam aż jego kroki całkowicie ucichną, po czym biegnę w stronę szafy i otwieram ją na całą szerokość. Jego wszystkie ubrania są czarne, bez wyjątku. Nie licząc tych, które mi dał. Przebieram między wieszakami, widząc mundury. Marszczę brwi, schylając się trochę. Na dnie stoi kilka par czarnych buciorów. Ten człowiek jest dziwny. Odsuwam się, idąc w stronę łóżka. Lepiej jak nie będę nic ruszała. Nie mam zamiaru poznawać jego historii. Dowiem się czegoś, czego nie powinnam, a on w zemście połamie mi kręgosłup. To wariat, a od wariatów trzeba trzymać się z daleka.
     Kładę się na jego łóżku, czując ogromną przyjemność przebywania w tym miejscu. Materac jest mięciutki, kołdra taka aksamitna i pachnąca. Biorę poduszkę w objęcia i przekręcam się na bok. Mruczę cicho. Jest cudownie. Nigdy stąd nie wstanę. Pozostanę tu już na zawsze. Moje mruczenie przemienia się w coś co przypomina jęk. To przez tą idealnie miękką i aksamitną pościel.
     — Cholera… — słyszę, odwracając się prędko. J.C.A stoi w drzwiach i patrzy na mnie jakoś dziwnie. Nie będę mu się tłumaczyć. Wkłada dłoń w wilgotne włosy i przeczesuje je. — Czy ktoś kiedyś powiedział ci, że jesteś dziwna? I co to było? — pyta, bojąc się ruszyć z miejsca. Wywracam oczami, naciągając kołdrę aż po samą brodę.
     — Powiedzmy, że łóżko w moim domu jest twardsze i mniej przyjemne — mówię. Widzę jak na jego twarzy pojawia się krzywy uśmieszek. Przechodzi przez próg i klaśnięciem gasi światło. Niczego nie widzę, co trochę mnie irytuje. To idealny moment, by wbić mi sztylet w serce, założyć worek an głowę i udusić. Zaczynam drżeć, jakby temperatura w tym pokoju gwałtownie spadła.
     — Dobranoc — słyszę i tylko przytakuję. Kładę się i zamykam oczy. Otulam się kołdrą i usypiam.

     Nigdy nie spałam tak długo i to w tak cudownych warunkach. Otwieram leniwie powieki i wzdycham cicho, żałując, że sen nie może trwać dłużej. Pierwszy raz w życiu nie przyśnił mi się mój koszmar. Nie obudziłam się z krzykiem, ani nic z tych rzeczy.
     Ciągnę kołdrę, bo chcę się przykryć, ale nie mogę. Odwracam się, widząc J.C.A, który jak gdyby nigdy nic, leży sobie obok mnie. Mogłam się tego spodziewać. Na dodatek nie śpi! Mam ochotę stać się niewidzialna.
     — Co ty tu robisz? — pytam.
     — Leżę w swoim łóżku? Jakby nie było to normalne? Mój dom, moje zasady, a ty powinnaś już stąd iść. Twoje ubranie leży w łazience — mówi i zabiera mi całą kołdrę. Wstaję, zirytowana jego zachowaniem, po czym idę w stronę łazienki. trzaskam głośno drzwiami, dając mu do zrozumienia jak bardzo go nie znoszę. Mam zamiar stąd iść jak najprędzej. Zrzucam z siebie szorty i koszulkę, po czym zakładam swoje rzeczy. Ładnie pachną i są miększe niż przedtem. Wsuwam na stopy trampki, wiążąc pospiesznie sznurówki. Prostuję się i zerkam w lustro. Moje włosy są dziś wyjątkowo zbuntowane. Ożywiły się przez te wszystkie szampony, których użyłam. Rozczesuje je palcami, przyklepując, co jest w tej chwili niemożliwe.
     Podchodzę do umywalki, uśmiechając się lekko d o swojego odbicia. Diabełek na moim ramieniu szepcze mi coś do ucha, a mi bardzo podoba się jego pomysł.
     Odnajduję piankę do golenia i piszę teraz palcem po lustrze J.C.A wygląda jak zdechła ryba. Jest to mało oryginalne, ale nie mam czasu na wypisywanie wszystkich wyzwisk. Muszę stąd szybko wyjść. Mam zamiar wybiec z łazienki, ogłuszyć go pięścią i uciec przez okno. Liczę do trzech, po czym naciskam na klamkę i biegnę przed siebie. Tyle, że pokój jest pusty. Mam ochotę zdemolować to pomieszczenie. Podchodzę do szafek i otwieram je. Chcę rozsypać ich zawartość na podłodze. Serce staje mi w miejscu, gdy widzę pistolet leżący wśród jakichś kartek. Wyciągam go na wierzch drżącymi rękoma. Słyszę otwierające się drzwi.
     — Odłóż to. — Głos J.C.A brzmi dziwnie słabo. Odwracam się, celując w niego. Tak bardzo się boję, a jednocześnie chcę nacisnąć na spust. Cofam się z każdym jego krokiem. — Kto pozwolił ci grzebać w moich rzeczach, co? Odłóż to, bo zrobisz sobie krzywdę — mówi, unosząc ręce w obronnym geście. Boi się. Widzę strach w jego oczach.
     — Krzywdę zrobię tylko tobie — oznajmiam spokojnie. Cofam się o kolejny krok, wyczuwając za sobą łóżko. Pocę się, wargi mi drżą.
     — Ale jesteś głupia! Odłóż to! — warczy i podchodzi do mnie. Bardzo żałuję, że nie naciskam na spust. J.C.A widzi, że się waham i rzuca się na mnie, obalając na łóżko. Usiłuje wyrwać mi broń.
     — Zostaw! — piszczę, uderzając go drugą ręką. Chwyta mnie za ramiona i uderza moimi plecami o materac, jakby chciał mnie połamać. Chcę go kopnąć, ale trzyma mocno moje nogi. Czuję jak łzy napływają mi do oczu, ale wciąż walczę. Jestem taka słaba. Znów uderza mną o łóżko, aż braknie mi tchu. Wykręca mi palce i wyrywa pistolet z mojego uścisku. Nachyla się nade mną, unieruchamiając. Jego błękitne oczy płoną. Jest wściekły i pewnie zrobi mi krzywdę, być może nawet zastrzeli.
     — Zgłupiałaś!? — Potrząsa mną. — Chciałaś sobie przestrzelić tym głowę? — pyta i chwyta mocno moją rękę. Wciska mi w nią broń, a ja orientuję się, że trzymałam ją wcześniej trochę inaczej. — Tak się ją trzyma, widzisz?! Nie na odwrót! — tłumaczy, wyprowadzony z równowagi. Następnie wstaje ze mnie i podchodzi do szuflady, z której zabrałam broń. Rzuca nią i trzaska szafką. — Idź stąd, bo sam z chęcią ciebie zastrzelę — mówi cicho. Nie trzeba mi tego dwa razy powtarzać. Podnoszę się i wybiegam z pokoju.
     Jedno jest pewne. Jeszcze nigdy nie miałam do czynienia z takim dupkiem. To wariat! Te jego wielkie, błękitne oczy przepełnione szaleństwem! Oddycham głęboko, chcąc jak najszybciej uciec z tego miejsca. Drżę na samą myśl, że spędziłam z tym typem kilka godzin. To cud, że przeżyłam! Przecież spał obok mnie. Mógł w każdej chwili zacząć mnie dusić, o gorszych rzeczach wolę nie myśleć.
     Zapominam, że nie znam drogi, jest mi wszystko jedno. Nie mam okularów, a w inny sposób nie potrafię ukryć koloru swoich oczu. Jestem skazana na śmierć. Wystarczy, że przyłapie mnie jakiś strażnik. Jak tylko spotkam Jake’a, powiem mu jakiego znalazł sobie przyjaciela. Zatrzymuję się i siadam na ziemi. Muszę się uspokoić, odetchnąć tysiąc razy, bo płuca za moment mi nie wytrzymają. Nie powinnam była opuszczać A05. To przecież nie mogło się inaczej skończyć. Dziwię się, bo moje policzki pozostają suche. Nie chce mi się płakać nad swoim losem. To zaczyna robić się nudne. Strach zaczyna mi się nudzić. Nie robi dla mnie wrażenia.
     Orientuję się, że nie uciekłam daleko. Jestem kilka metrów od tego przeklętego domu i nie chce mi się wstać i iść. Nawet jeśli szalony J.C.A wybiegnie tutaj z bronią, nie ruszę się. Może już dawno powinnam była zginąć? To takie proste.
     Dźwigam się i rozglądam za czymś, co pomogłoby mi pozbyć się życia. Mam nadzieję znaleźć sznur, nóż, cokolwiek. Obchodzę powoli dom, ale nic ciekawego nie przykuwa mojej uwagi. Robię jeszcze jedno kółko i kończę obchód. Postanawiam sprawdzić czy drzwi garażowe się otworzą, w co szczerze wątpię. Pcham je, a wtedy ulegają. Nawet tu panuje porządek. Wchodzę głębiej, nie widząc żadnych pajęczyn, ani robaków. Otwieram po kolei każdą szafkę, mając zamiar znaleźć niebezpieczne narzędzie, ale wtedy napotykam się tylko na butelki piwa. Szkło też bywa niebezpieczne. Wyciągam na wierzch dwa piwa i stawiam je na ziemi. Muszę wylać ich zawartość. Otwieracz jakby na zawołanie, pojawia się na szafeczce obok. Kapsel leci w górę, a wtedy wącham zawartość butelki. Krzywię się lekko, zatykając nos. Nigdy nie piłam. Siadam na ziemi, przyciskając plecy do ściany i zmuszam się do wzięcia niewielkiego łyku. Krztuszę się, wypluwając zawartość ust. Ohyda.
     Tak nagle przypominam sobie o tym, że moi rodzice mnie zostawili. Nie chcieli mnie, bo byłam potworem. Każdy widzi we mnie monstrum, a ja nie wiem co robić, by ludzie zaczęli mnie akceptować. Wypity alkohol nie pomaga mi zapomnieć o przeszłości. Pochlipuję cicho, ciągnąc łyk za łykiem. W ogóle mi nie smakuje, ale nie potrafię przestać. Drżę, mimo że nie czuję zimna. Chcę się umyć. W wannie. Przypominam sobie te wspaniałe uczucie, gdy gorąca woda parzy moją skórę. W A05 nie mamy ciepłej wody. Opieram tył głowy o ścianę i zamykam oczy. Nie lubię płakać. Łzy leją się jednak po mojej twarzy, a je nie potrafię nad tym zapanować. Otwieram drugą butelkę, mimo że już robi mi się niedobrze. Kręci mi się w głowie.
     Kolejny łyk. Krzywię się, nie dając rady wypić więcej. Słyszę kroki i mam nadzieję, że to strażnik, który za moment mnie zastrzeli. Podnoszę wzrok, widząc rozmazaną postać J.C.A. Niech szlag go trafi! Chcę wstać, ale chwilę się i upadam. Widzę jak schyla się i podnosi pustą butelkę.
     Nie jestem pijana. Po prostu nie czuję się najlepiej.
     — Chcę pogadać — mówi i siada na ziemi obok mnie. Nie odpowiadam. Opieram czoło o kolana i słucham mimo wielkiej niechęci. — Wiem, że możesz mnie nie lubić, ale jakby to powiedzieć… Nigdy nie przebywałem tak blisko żadnej dziewczyny — słyszę. Unoszę natychmiast głowę, otwierając szeroko oczy.
     — Co ty gadasz, jesteśmy daleko siebie — zauważam, pokazując dzielący nas dystans. Boli mnie głowa. To przez piwo i płacz. Wycieram ostatnie łzy rękawem i zmuszam siebie do słuchania.
     — Chodzi mi o to, że nie zawszę zdaję sobie sprawę z tego, że jesteś tylko dziewczyną i że mogę zrobić ci krzywdę, nawet przez przypadek — tłumaczy.
     — Po co piłam to głupie piwo? — jęczę, gapiąc się w sufit. — Jest okropne — dodaję. Analizuję słowa J.C.A, nie mając pojęcia co znaczą. Siedzimy chwilę w ciszy na ziemi w garażu i czekamy aż któreś z nas się odezwie. — Skąd masz broń? — pytam, chyba zbyt odważnie.
     — Wziąłem sobie — śmieje się do siebie, jakby było to zabawne. Patrzy na mnie, a mi obraz co chwila zamazuje się przed oczami.
     — Skąd? — dopytuję. Uśmiech znika z jego twarzy. Nie odpowiada.
     — Nieważne — burczy cicho.
     — Jesteś zbirem, nie będę się z tobą zadawać — mówię i wstaję, łapiąc się ściany. Potykam się o pustą butelkę i prawie przewracam, ale bez przesady, nie jestem wcale pijana! Idę przed siebie, przecierając oczy. Słyszę łupanie butów J.C.A. Idzie za mną, a gdy wychodzę na zewnątrz, zamyka drzwi garażowe. W tej samej chwili pochylam się i wymiotuję. Kręci mi się w głowie. Cofam się i upadam na tyłek. Czuję jednak ulgę.
     — Same z tobą problemy — słyszę.
     — Niestety — mruczę.

     Siedzę na schodach, pijąc butelkę wody. Muszę opłukać swój organizm z tego paskudnego piwa. Czuję się znacznie lepiej, mimo że wciąż kręci mi się lekko w głowie.
     Zakrętka od butelki upada mi na ziemię, na widok idących w moją stronę trójki osób. Ja jednak zwracam uwagę tylko na jedną. Przygryzam wargę, czując jak na moich policzkach pojawiają się rumieńce. Duncan. Te jego mięśnie i lekki uśmieszek. Aż ciarki przechodzą mi po plecach. Widzę tylko go, mimo że obok niego kroczą Logan i Jake. Podnoszę się i idę pewnym krokiem w ich stronę. Przeceniam swoje siły. Znów wszystko wiruje mi przed oczami. Chwieję się i lecę do przodu, wymachując chaotycznie rękoma. Właśnie upokarzam się przed niezłym ciachem.
     Jak w bajce, wpadam w ramiona Duncana, który chwyta mnie i zamyka w swoim objęciu. Patrzymy w sobie w oczy, a ja mięknę. Rozpuszczam się.
      — Nic ci nie jest? — pyta swoim pięknym głosem.
     — Nie — mówię wyjątkowo cicho i żałośnie. Duncan stawia mnie na ziemi, a wtedy zaczesuję kosmyki moich zbuntowanych włosów za uszy.
     — Tak, upiła się — wtrąca J.C.A, a ja mam ochotę rzucić się mu do gardła.
     — Wcale że nie — upieram się, krzyżując ramiona na piersi.
     — Jest tak pijana, że nawet Logan ją unieruchomi jedną ręką — śmieje się. Wszyscy patrzą na rumieniącego się chłopca, który ukrywa dłonie za plecami.
     — Już zdążyliście strzelić sobie po piwku? — pyta roześmiany Duncan. Jake staje po mojej drugiej stronie i chwyta kosmyk moich włosów.
     — Coście robili? Dlaczego Lily tobą pachnie?
     Prycham, opluwając się. Wycieram usta rękawem, zapominając co chciałam powiedzieć.
     — No wiesz. Mydło plus woda, chyba nie muszę ci tego tłumaczyć — odpowiada. Wszyscy kręcą się wokół mnie, a ja dostaję zawrotów głowy. Cholera, głupie piwo.
     — Strach zostawiać was samych — mówi Jake. Wcale nie jest to śmieszne i nie mam pojęcia dlaczego wszyscy się śmieją. To zaczyna mnie irytować.
     — Nie jestem pijana — zapewniam, cofając się. Zaczyna mnie mdlić. Szukam wzrokiem butelki z wodą i orientuję się, że zostawiłam ją na schodach.
     — Co z nią zrobimy?
     — Bierzemy ze sobą — odpowiada, chyba Jake. Wszystkie głosy zlewają się w jeden i sama nie wiem kto co mówi. Duncan chwyta mnie w talii i przerzuca sobie przez ramię. Piszczę, choć bardzo mi się podoba. Kładę dłonie na jego plecach, obmacując dokładnie jego każdy mięsień. Nie wiem nawet w którą stronę idziemy. Zapatrzona jestem na opiętą koszulkę Duncana.
     Zostaję zaprowadzona z powrotem do domu J.C.A. Wchodzimy do jego pokoju, potem do łazienki, a ja zastanawiam się co będą chcieli ze mną zrobić. Patrzę na wannę i zadaję najgłupsze pytanie jakie przychodzi mi do głowy.
     — Będziemy się kąpać? — pytam. Wszyscy parskają śmiechem. Duncan stawia mnie na ziemi i odgarnia do tyłu swoje krótko przycięte włosy. W jego policzkach pojawiają się dołeczki. Czy ja wspominałam, że uwielbiam dołeczki? Rozpuszczam się. Zamieniam się w kałużę.
     — Co ty jej dałeś? — pyta, szturchając J.C.A w ramię.
     — Ja nic — zapewnia, wzruszając ramionami. Czuję lekki zawód, bo nikt nie zwraca uwagi na napis na lustrze, który stworzyłam, a nawet jeśli go widzą, nie komentują.
     J.C.A ściąga coś z górnej szafki. Jest to małe pudełeczko. Stawia je na umywalce i wyciera ręcznikiem lustro. Czuję jego wzrok na sobie. Przywołuje mnie do siebie, ale nie ruszam się z miejsca.
     — Chodź księżniczko, sprawimy, że żaden strażnik nie zwróci na ciebie uwagi — mówi. Wątpię, by mówił prawdę, mimo wszystko podchodzę bliżej. Ujmuje moją twarz, a wtedy wzdrygam się i uderzam go nieudolnie po dłoni. Chyba nawet tego nie czuje. — Nawet pijana, będziesz mi utrudniać życie — wzdycha i naciągaj moją powiekę.
     — Ohyda — burczę, czując jak grzebie mi w oku. Nie wiem dlaczego mu na to pozwalam. Odchylam się najbardziej jak tylko mogę, ale za mną znajduje się umywalka. Trzymam mocno nadgarstki J.C.A, bojąc się ruszyć.
     — Już — zapewnia i cofa się o krok. Mrugam tysiąc razy, sama nie wiem dlaczego. Odwracam się i patrzę na swoje odbicie w lustrze. Moje oczy są niebieskie. Usta same mi się otwierają i zapominam je zamknąć.
     — Soczewki? — pytam zaskoczona. Wszyscy kiwają głową. Teraz jestem w stu procentach pewna, że są buntownikami. Soczewki są nielegalne. Oni mają zamiar wciągnąć mnie w swoje bagno. Mrugam coraz szybciej, gapiąc się na siebie.
     — Nie bój się — słyszę spokojny głos Jake’a. Kładzie mi dłoń na ramieniu. Czuję bijący od niego spokój i to mnie rozluźnia. Ufam mu. Wydaje się być w porządku. Kiwam głową. Może to jakiś znak? Może ktoś z góry ustalił dla nas scenariusz i przeciął nasze drogi? Jestem brakującym elementem. Brakuje osoby z A05 do kompletu, czyli mnie. Może w końcu poznam swoją rolę? Po coś w końcu się urodziłam.

     Otwieram oczy, a mrok nadal mnie spowija. Czuję zimno. Dostaję gęsiej skórki. Jest tu tak mokro i głucho. Słyszę ciche chlupanie i orientuję się, że to moje kroki. Stoję po kostki w lodowatej wodzie. Nie wiem gdzie jestem. Oślepłam? Dlaczego niczego nie widzę? Zahaczam o gałęzie drzew. Kolce rozszarpują moje ubranie i ranią skórę. Idę przed siebie, plącząc się coraz bardziej w gałęziach. Czuję jakby wciągały i wysysały ze mnie energię. Słabnę. Krzyk zapycha moje gardło. Wiem, że to tylko moja bujna wyobraźnia. Muszę się tylko uspokoić, więc oddycham. Głęboko i powoli. Zaczynam powili widzieć otaczający mnie las. Słyszę wyjący wiatr i przez chwilę zastanawiam się czy przypadkiem nie znajduje się za mną wilk. Do moich uszu dochodzi dźwięk łamanej gałązki, mimo że nie ruszam się z miejsca. Oznacza to tylko jedno. Nie jestem sama.
     Rzucam się przed siebie, odgarniając ramionami kolczaste gałęzie, które co chwila ciągną mnie za włosy i ubranie. Biegnę ile sił w nogach. Płuca mi płoną, mimo wszystko nie zatrzymuję się. Wiem, że mnie goni. Jest jeszcze większy niż zwykle. Czuję jego oddech na karku. Jest tuż tuż. Zbliża się. Jego koścista dłoń owija się wokół mojego ramienia. Odskakuję z krzykiem na bok, walcząc ze łzami, które za wszelką cenę pragną opuścić moje powieki.
     Przewracam się i lecę w dół. Grunt usuwa się spod moich nóg. Czuję jak upadam. Leżę na plecach w stosie liści, patrząc w gwiazdy. Drzewa znikają, las ustępuje. Podnoszę się i obejmuję swoje drżące ramiona. Mam na sobie zupełnie inne ubranie. Krótką sukienkę, odsłaniające moje posiniaczone nogi i buty na obcasie. Nie potrafię w nich chodzić. Czy naprawdę je założyłam? Co ja tutaj robię?
     Latarnia po mojej lewej stronie zapala się. Jest to jedyne źródło światła, więc postanawiam iść w jego kierunku. Chwieję się, drżę coraz mocniej. Wieje mocny wiatr, plączący moje długie włosy. Jest mi zimno. Czuję jak kostki mi krwawią. Są obtarte. Usiłuję ściągnąć te piekielne buty, ale nie potrafię. Zupełnie jakby przyrosły mi do stóp lub były ich nieodłączną częścią.
     Latarnia, do której idę ciągle się oddala. Z każdym moim krokiem wydaje się znajdować coraz dalej. Biegnę nie zważając na ból w nogach. Wiatr popycha mnie mocno, prawie się przewracam. Księżyc śledzi każdy mój ruch póki nie przysłaniają go chmury. Odwracam się, czując jak krew momentalnie odpływa mi z twarzy. Widzę go. Idzie wolno w moją stronę. Jest ładnie ubrany, chyba w garnitur. Wydaje się taki długi. Chudy i wysoki. Przysłania mi gwiazdy. Oczy mu błyszczą. Jest piękny i straszny. Stoję w miejscu, nie panując nad drżącymi nogami. Widzę jak wyciąga swoją chudą dłoń w moim kierunku. Łzy płyną po moich policzkach. Wyciera mi je. Jego palec przesuwa się po mojej brodzie. Robi to niemal czule.
     — Zostaniesz tu ze mną? — pyta. Jego głos brzmi jak wiatr. Taki cichy i taki upiorny. Kręcę przecząco głową. Tak bardzo się go boję. Zaczynam się cofać. Wyciąga w moją stronę rękę, ale uchylam się.
Orientuję się, że za mną znajduje się przepaść. Wymachuję rękoma, tracąc całkowicie równowagę. Przechylam się do tyłu i lecę. Ale on działa szybciej niż czas. Nachyla się nade mną i chwyta w swoje ramiona. Drżę, bo czuję się tak jak w objęciach śmierci. Jestem przerażona. Z mojej twarzy odpływa krew.
     — Zostaniesz tu ze mną? — pyta ponownie i kładzie mnie ostrożnie na trawie. Siedzi obok mnie z moją głową na kolanach.
     — Nie — udaje mi się z siebie wydusić, co jest nie lada wyczynem. Jego twarz, której nawet dobrze nie widzę, bo skrywają ją cienie staje się smutna, a przynajmniej ja tak to sobie wyobrażam. Wydaje z siebie żałosny dźwięk i kuli się. Wygląda teraz jak kulka papieru. Jego idealny garnitur szarzeje, staje się dziurawy. Kurczy się razem z nim. Cofam się, widząc jak zostaje z niego kupka kości. Wiatr porywa jego ubranie, a to co z niego zostawia zamienia w proch. Wyje niczym wilk, aż dostaję gęsiej skórki.

     Zrywam się gwałtownie, wrzeszcząc ile sił w płucach. Krzyczę i krzyczę. Mijają minuty, a ja nie przestaję. Jestem przerażona. W końcu jednak mój głos urywa się. Łapię hausty powietrza, prawie się dusząc. Gdzie jestem? Leżę w łóżku, ściskając mocno poduszkę. Chcę ją rozerwać, to mi pomaga. Rwę drogi materiał i uderzam w nią pięściami, aż pierze zaczyna fruwać wokół mnie.
     — Trzy, czte-ry! — słyszę. Drzwi otwierają się. Widzę Duncana z patelnią, Jake’a z kijem od szczotki i J.C.A trzymającego po nożu kuchennym w ręku. Wszyscy trzej gapią się na mnie i latające piórka. Dopiero teraz orientuję się, że to był tylko sen. Moje serce bije jak szalone. Upadam na plecy i wzdycham ciężko, jakbym miała się za moment udusić z braku powietrza. Zakrywam twarz dłońmi.
     — Odkąd pamiętam, śnią mi się koszmary — mamroczę niewyraźnie. Słyszę jak wchodzą do środka. Nie patrzę na nich, nie jestem w stanie.
     — Myśleliśmy, że ktoś ciebie morduje — przyznaje Jake, siadając obok mnie. Widzę troskę na jego twarzy. — Chcesz o tym pogadać?
     Prostuję się i patrzę na niego. Sama nie wiem. Jak na razie wie o tym tylko mój brat. Nie chcę dzielić się z nikim cząstką siebie, tym bardziej z J.C.A, który też tu przecież stoi. Orientuję się, że przypomina mi bardzo mój strach. Wysoki, chudy i niebezpieczny. Drżę. A jeśli to jest rola jaką mam odegrać? Może nasze drogi nie przecinają się bez powodu? To znaczy tylko jedno. Musze pokonać go, zanim on pokona mnie.
Zaciskam palce jakbym usiłowała kogoś udusić. Spędziłam tu stanowczo za dużo czasu. Muszę wrócić do domu, żyć tak jak wcześniej i zapomnieć o Jake’u i chłopakach, w tym Duncanie, który w tym momencie wygląda jak szczeniaczek labradora i aż ciarki przechodzą mi po plecach. Biorę się w garść. Odrzucam kołdrę na bok, by zwlec się z łóżka.
     — Muszę wracać do A05 — oznajmiam, chcąc minąć ich w przejściu. Nie jest to jednak takie proste. J.C.A bowiem wciąż trzyma ostre noże w ręku, które teraz kieruje w moją stronę. To psychopata. Pewnie marzy o tym, by zanurzyć je w moim ciele.
     — To wyjątkowo głupi pomysł — wtrąca Jake. Wszyscy trzej idą za mną, jakby byli moim cieniem. To naprawdę miłe, że ktoś, kogo nawet dobrze nie znam przejmuje się moim losem, ale to nie miejsce dla mnie. Kręcę głową, trochę zbyt gwałtownie niż zamierzam. Już otwieram usta, by coś powiedzieć, gdy nagle do moich uszu dobiega dziwny dźwięk. Samochód? J.C.A przeklina siarczyście. Wszyscy wyglądają na lekko zagubionych.
     — Zasuwajcie do mojego pokoju. Odetnę wam jaja jeśli piśniecie słowo — grozi im, ściskając oba noże. Bardziej mnie to śmieszy niż przeraża. Chcę mu powiedzieć, że powinien też wymyślić jakąś karę dla mnie, ale gryzę się w język w odpowiednim czasie. Duncan i Jake zamykają drzwi i opierają się o nie plecami, tak na wszelki wypadek. Nie rozumiem za wiele z tego co się dzieje. Podchodzę do okna i odgarniam na bok firankę. Widzę jak z drogiego samochodu wysiada mężczyzna. Skóra zdarta z J.C.A. Mdli mnie ze strachu, bo to musi być pewnie jego ojciec. A to oznacza tylko jedno. Kłopoty.
Odsuwam się od okna, jakby mnie oparzyło, a moje serce zaczyna dudnić głośno i szybko. Wycieram rękawem pot z czoła, patrząc na przerażonych chłopaków. Wciąż mają patelnię i szczotkę, ale czy dadzą radę ogłuszyć tymi głupimi narzędziami dorosłego faceta i zwiać? Oni może tak, ale ja nie.
     — Dlaczego nie możemy wyjść? — pytam szeptem. W tym samym momencie drzwi wejściowe otwierają się. Słyszę niewyraźne głosy dobiegające zza ściany.
     — Musimy zaczekać — odpowiada Duncan i odsuwa się od drzwi. Jake natomiast wciąż przywiera do nich plecami, jakby miało to w czymś pomóc.
     Przechadzam się po pokoju, bojąc się że za moment jakaś deska skrzypnie pode mną. Nie uspokaja mnie nawet fakt, że mam soczewki i póki co, jestem najbardziej z nas bezpieczna. Ten dom jednak przyprawia mnie o dreszcze. Może dlatego, bo jest taki wielki i piękny, a ja przywykłam do prostych rzeczy. Zatrzymuję się i nie oddycham przez kilka sekund, bo kroki po drugiej stronie stają się coraz głośniejsze. Jeszcze nigdy moje serce nie wybijało tak szalonego rytmu. Drżę z zimna i pocę się jednocześnie. To koszmar. Mam ochotę schować się pod łóżko, nieważne jak głupi jest ten pomysł. Chcę być po prostu bezpieczna. Nie mam zamiaru czekać na ruch J.C.A. Ucieknę od przeznaczenia.
     Podchodzę do okna i ignorujący sprzeciwy chłopaków, otwieram je. Wiem, że nie podchodzą, bo boją się, że wydadzą jakiś głośny dźwięk, więc wykorzystuję tą sytuację. Wspinam się na parapet i zsuwam powoli, nim decydują się mnie pochwycić. Ląduję na czworaka na ziemi. Poziom adrenaliny wzrasta. Dźwigam się i pędzę przed siebie, oddychając głęboko. Ostre szepty Jake przestają być słyszalne.
Krew momentalnie odpływa mi z twarzy. Wybrałam najgorszy moment na ucieczkę. Drzwi od domu są otwarte. Ojciec J.C.A widział jak wyskakuję z okna jego syna. Wie, że trzymał mnie w pokoju, a teraz gapi się na mnie jak uciekam. To dzieje się za szybko.
     — Cholero jasna! — słyszę. Nie odwracam się. Nie wiem nawet kto to powiedział. Przyspieszam, dławiąc się powietrzem i jego brakiem. Biegnę w stronę ulicy. Widzę głaz, który prowadzi do ścieków. Klękam i usiłuję go jakoś podważyć i podnieść. Ścieram sobie paznokcie o asfalt. Zaczynam panikować. Rozglądam się, żałując że łomy nie rosną na drzewach. Podnoszę z ziemi patyk i usiłuję nim otworzyć przejście. Nic z tego. Łamie się. Nie potrafię zrobić tego spokojnie.
     Ktoś nagle chwyta mnie pod pachy i stawia na nogi. Jestem ciągnięta w stronę pobocza. Krzyczę i kopię ile sił, ale niewiele to daje. To takie okropne uczucie gdy zdaję sobie sprawę jaka jestem słaba. Rozpoznaję przekleństwa padające z ust J.C.A. Wymachuję żałośnie pięściami, jakbym chciała trafić niewidzialnego przeciwnika stojącego przede mną. J.C.A dosłownie rzuca mną na trawę, a wtedy samochód jadący z szaleńczą prędkością mija nas, prawie wciągając pod koła.
     Moimi histerycznymi ruchami powalam go na ziemię i teraz tarzamy się w trawie. Nie sądziłam, że będę zmuszona znów mu przylać, ale taka już jestem. Nie życzę sobie, by mnie dotykał, ciągał za sobą, by potem poderżnąć mi gardło. Bronię się, uderzając w niego kolanami. Odparowuje moje wszystkie ataki, jakbym była małym, słabym dzieckiem. Orientuję się, że wyglądam jak typowa, usiłująca się bić dziewczyna. Drapię go, piszczę, by mnie zostawił, a on wydaje się tego nie słyszeć. Dociska mnie do ziemi, wymieniając coraz to gorsze przekleństwa. Siada na mnie, łapie moje nogi i ręce. Jestem bezsilna.
     — To nieuczciwe! — drę się na niego, wciąż nie dając za wygraną. — Gdybyś miał honor, puściłbyś mnie, dupku — warczę. Wzdycha i schodzi ze mnie. W tym samym momencie rzucam się na niego, szarpiąc jego włosy. Upada na kolana, ale ja się nie daję. Czuje jak łapie moje nogi, jakby usiłował mnie podciąć. Uderzam go raz po raz po głowie, mam ochotę wyrwać mu połowę włosów. Policzkuję go, co rozwściecza go jeszcze bardziej.
     Jednym mocniejszym szarpnięciem, powala mnie z powrotem an ziemię. Leżę na plecach, nie mając siły, by się ruszyć. On na brzuchu, z twarzą przyciśnięta do przedramienia. Łapie oddech. Nie wiem jakim cudem, ale jego energia regeneruje się w jakichś dziwnych okolicznościach sto razy szybciej od mojej. Wstaje i patrzy na mnie z góry. Płuca płoną mi żywym ogniem. Zamykam oczy, wyobrażając sobie jak kopniakiem w głowę odbiera mi przytomność.
     Słyszę krzyki, potem kroki. Gdy moje powieki otwierają się, widzą zatroskaną twarz Jake’a, a dalej Duncan i Logan. Wsuwa ramiona pod moje plecy i podnosi mnie jak małe dziecko. Pragnę wybić wiadro wody. Chce mi się pić.
     — Wyglądaliście jak walczące psy — słyszę głos Duncana. J.C.A łapie się pod boki i śmieje cicho. Wciąż walczy z oddechem. Wygląda na rozbawionego jakby wszystkie moje ciosy nie zrobiły na nim wrażenia.
     — To jędza, nie księżniczka — mówi, patrząc mi w oczy. Moje policzki stają się czerwone. To nawet dobrze, że Jake mnie trzyma, bo w przeciwnym razie, ktoś zbierałby swoje zęby z ziemi. — Jest jednak słodka. Wygląda jak pączek w czekoladzie — dodaje, a jego uśmiech staje się szerszy.
     — Co?! — pytam, wyrywając się z ramion Jake’a. No może zawsze byłam niska i w dzieciństwie miałam tendencję do tycia, ale nie byłam gruba, tylko pełna. Odpowiednio zbudowana, a na pewno nie wyglądam jak pączek. — Wypraszam sobie! — podnoszę głos. Wszyscy się śmieją. No może oprócz Logana, który w ogóle nie zwraca uwagi na to, co mówię. Zaciskam mocno pięści.
     — Zabójczy pączek z trucizną zamiast czekolady — poprawia, oblizując wargi. Duncan parska śmiechem, co boli mnie w głębi ducha, bo jest takim ciachem! Muszę się wziąć w garść i przestać dawać się prowokować. To moja słaba strona. — Tak bardzo chcesz się bić? — pyta. Zaciskam pięści.
     — Dawaj! Chodź tu i pokaż co potrafisz! — syczę. J.C.A kręci głową, mimo wszystko podchodzi do mnie. Staje w lekkim rozkroku, unosząc ręce, jakby był gotów parować moje ciosy.
     — Jesteś pewna księżniczko? Duma królewskiej mości nie pozwala odejść z przegraną na kącie? — mówi, prowokując mnie jeszcze bardziej.
     — Myślisz, że nie dam cie rady?
     Teraz słyszę buczenie chłopaków, którzy świetnie się bawią tym widowiskiem. Ja traktuję jednak wszystko na poważnie.
     — Ja nie myślę. Ja to wiem — zapewnia.
     — Gówno wiesz! — prycham i kopię go z całej siły między nogi.
     Jest to trudniejszy niż myślałam, bo jego krocze znajduje się wyjątkowo wysoko. Mimo tego, że jest wielki, udaje mi się dosięgnąć celu. Jego źrenice zmniejszają się, jakby miały za moment zniknąć. Zaciska zęby, tłumiąc w sobie jęk i pada na kolana, a potem na twarz. Dopiero po kilku sekundach słyszymy jego krzyk.
     — Cholero!
     Wycieram ręce o spodnie jak po brudnej robocie i uśmiecham się do siebie. Jake i J.C.A mogą sobie podać rękę. Tak kończą wszyscy, którzy są zbyt pewni siebie i ze mną zaczynają.
     — Mogą zacząć ci płacić za wyjątkowo szybką kastrację — mamrocze, przewracając się z boku na bok. — Jest wyjątkowo bolesna, ale skuteczna — dodaje z grymasem bólu na twarzy. Wygląda żałośnie i nawet nie jest mi go żal. W pełni na to zasłużył.
     Duncan i Jake pomagają mu wstać. Wzrok J.C.A zatrzymuje się na swoim kroczu. Mam nadzieje, że nie jest na tyle zdesperowany, by zaglądać sobie przy mnie w spodnie. Szybko wybijam to wyobrażenie z głowy i staram skupić na czymś zupełnie innym.
    — Chodźmy stąd — mówi Duncan. Wraz z Jake’eim ciągną jęczącego J.C.A za sobą.
.
.
.
.
.
.
template by oreuis