1.13.2016

Dying on top of the world

     Pierwszy raz od dawna budzę się ze świadomością, że nie muszę dłużej się ukrywać. Wszystkie zmartwienia znikają. Traktuję Amelie jako taką przyjaciółkę. Jest dla mnie miła i autentycznie chce mi pomóc, jak mało kto.
     Stoję przed szafą, przesuwając po kolei wszystkie wieszaki. Wyciągam na wierzch dwie sukienki i pokazuję je Jeremiemu, który ze znudzeniem patrzy w sufit.
     — Która? — pytam, potrząsając wieszakami. Przeciera oczy, przyglądając się jednej, potem drugiej.
     — Pierwsza — mówi. Niech mu będzie. Wyciągam z szafy byty i trzymając je za wysoki obcas, idę w stronę łazienki. Zamykam się w niej i ubieram.
     Dziś ma się dziać coś ważnego, a tak przynajmniej powiedziała mi Amelie. Chcę wyglądać jak najlepiej, by była ze mnie dumna. Czuję podekscytowanie, które jeszcze nigdy nie towarzyszyło mojemu życiu. Do coś zupełnie nowego i niezwykłego. Nie mogę się doczekać.
     Wychodzę z łazienki z butami w ręku. Uśmiecham się szeroko do Jeremiego, który nie jest w stanie tego odwzajemnić. Ciągle przesadza. Jego matka nie jest zła. To, że przez dziewiętnaście lat zajmowała się Jarredem, a nie nim, nie oznacza, że ma serce z kamienia. Mnie wychowywał brat i jakoś z tym żyję.
     Chwytam Jeremiego pod ramię, zakładając na stopy buty. Wychodzimy z pokoju. Jestem tak tym wszystkim podniecona, że nie zwracam uwagi na niemiłe komentarze na mój temat. Idę uśmiechnięta, skupiając się na krokach i na tym, by trzymać się mocno poręczy i nie stracić równowagi. Widzę nowe twarze, które patrzą na mnie nieufnie.
     — Lily, chodź, musisz kogoś poznać! — słyszę głos Amelie. Zabiera mnie Jeremiemu i ciągnie za sobą w stronę sali, do której wkradliśmy się w nocy z jej synem. Serce bije mi w piersi jak szalone. Nie wiem czego się spodziewać. Zmierzamy w stronę Olivera, który rozmawia z jakimiś ludźmi.
     — To właśnie jest Liliana — przedstawia mnie, popychając lekko, bym zrobiła krok do przodu. Czuję jak moje policzki stają się czerwone. Nie wiem co mam mówić, ani jak się zachować. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Unoszę lekko sukienkę i kłaniam się koślawo, bo tylko to przychodzi mi do głowy. Prawie się przewracam, bo buty, które mam na sobie są strasznie niestabilnie. Przyglądam się uważnie kobiecie i mężczyźnie, którzy szepczą coś między sobą.
     — Nie jest wychudzona, to ważne — mamrocze kobieta, szturchając swojego męża.
     — Niech Soren ją zobaczy, gdzie on się podział? — pyta, rozglądając się wkoło. — Jak zwykle gdzieś znika.
     — Na pewno zjawi się na obiedzie — zapewnia Amelie. Na dźwięk słowa “obiad” mój brzuch się upomina, wydając z siebie dziwne dźwięki. — Oliver zaprowadź naszych gości — dodaje. Dziwne małżeństwo znika nam z oczu. Jestem zdziwiona. Nie wiem co o tym wszystkim myśleć i mam nadzieję, że niedługo się dowiem.
     Udaje mi się odnaleźć Jeremiego przed rozpoczęciem obiadu. Idziemy obok siebie, nie chcąc się spóźnić. Przyspieszamy, zbliżając się do zakrętu. W tej samej chwili Jeremy uderza mocno w Jarreda, idącego w drugą stronę. Ich twarze zderzają się, mam nawet wrażenie, że dotknęli się ustami. Odpychają siebie nawzajem i podwijając rękawy marynarki. Jeszcze tego brakuje, by się pobili.
     — Uważaj jak chodzisz — syczy Jeremy.
     — Sam uważaj — odparowuje Jarred. Trącają się ramieniem nim odchodzą w swoje strony.
     — Czasami zachowujesz się jak dziecko — zauważam, próbując za nim nadążyć. Chyba zapomniał, że mam na nogach dziesięciocentymetrowe szpilki. Nie odpowiada, bo wchodzimy już na salę.
     Gości jest chyba jeszcze więcej niż wczoraj. Szukam wzrokiem pustych miejsc, ale wszystkie są zajęte. Zaczynam się stresować i nieświadomie gniotę rąbek sukienki. Pewność siebie znów szybko ze mnie ulatuje. Mój brzuch wydaje z siebie dzikie dźwięki ze stresu i mam nadzieję, że tylko ja je słyszę, bo w przeciwnym razie spalę się ze wstydu.
     Czuję ulgę na widok Amelie. Ciągnę Jeremiego w jej stronę. Stawia opór, ale odpuszcza ostatecznie. Uśmiecham się szeroko i zajmuje miejsce obok jego matki. Zaczynam czuć się częścią tej rodziny. Rozglądam się za pączkami, ale nie ma po nich ani śladu. Mam ochotę wziąć talerz i zacząć w niego tłuc. Niech przyjdzie tu jakiś kelner! Gwar rośnie i bardzo dobrze, bo zagłusza mój burczący brzuch. Udaje mi się sięgnąć banana z tacy, więc obieram go zjadam, nie zwracając na nikogo uwagi. Wczoraj chyba było ciekawiej.
     W końcu przynoszą jakieś jedzenie, bo zaczynam wariować. Jem wszystko co popadnie, byle ugasić pragnienie głodu. Moje ukochane pączki też się pojawiają. Stawiam przed sobą tacę, by mieć łatwiej po nie sięgać.
     Jeremy uśmiecha się do mnie. Czuję jak wyciera mi opuszką palca lukier z policzka. Mam nadzieję, że nie jestem brudna. Orientuję się, że ten miły gest nie podoba się Amelie. Staram się o tym nie myśleć.
     Szybko dochodzę do wniosku, że gdyby nie Jeremy, zanudziłabym się na śmierć. Dlaczego tak źle go oceniałam? Jest w porządku. Siedzimy ramię przy ramieniu, mimo że mamy dużo miejsca i śmiejemy się cicho z otaczających nas ludzi. Wszyscy są jacyś dziwni. Chyba zyskuję przyjaciela. To wyjątkowe uczucie.
     — Masz jakąś pestkę? — pytam, widząc jak Jarred przysiada się naprzeciwko nas. Jeremy chichocze, zakrywając usta ręką. — Niepotrzebnie tyle piłam, kręci mi się w głowie — przyznaję, zaglądając w pusty kieliszek.     Tyłek boli mnie od ciągłego siedzenia. Wolę się trochę poruszać. Wiercę się na krześle, starając się znaleźć wygodną do siedzenia pozycję. Nie zważając na to, że trochę mi nie wypada, siadam na podkulonej nodze. Wzrok Jeremiego zatrzymuje się na koronkowym zakończeniu mojej sukienki. Przez chwilę zastanawiam się czy przypadkiem czegoś na siebie nie wylałam, ale nie, jestem czysta. On jednak wciąż patrzy w to samo miejsce. Jego ręka przesuwa się z oparcia krzesła. Czuję jak skubie palcami przez ułamek sekundy moje kolano. Ledwo je dotyka. Amelie w tym samym momencie wstaje ze swojego miejsca i podchodzi do niego. Widzę jak ciągnie go za rękę. Wychodzą z sali, a ja tylko mogę odprowadzić ich wzrokiem.     Czy coś się stało? Długo nie wracają, a mi głupio jest zagadywać Olivera, który tak samo jak ja zagląda w pusty kieliszek. Nie mam już ochoty podśmiewać się z Jarreda i otaczającego go wianuszka dziewczyn. Samemu nie jest ciekawie. Wkładam na swój talerz kolejne porcję, ale tylko rozwalam je widelcem, nie będąc w stanie wziąć ani kęsa do ust. Głowa zaczyna mnie boleć od rozmów. Wolę poszukać Jeremiego i posiedzieć z nim w pokoju, niż uczestniczyć w obiedzie. Odsuwam powoli krzesło i wstaję, chcąc już iść, gdy nagle czyjaś ręką chwyta mnie za ramię. Amelie zdążyła wrócić, ale jest sama. Chcę ją o to spytać, ale ubiega mnie.
     — Chodź, musisz kogoś poznać — mówi, prowadząc mnie w stronę tego samego małżeństwa, z którymi miałam okazję się widzieć przed obiadem. Wstają na nasz widok, ale wtedy orientuję się, że nie są sami. Wypychają przed siebie chłopaka mogącego być w wieku Jeremiego. Nogi uginają się pode mną. Zataczam się lekko do tyłu, starając się utrzymać równowagę.
     — Witaj panno Liliano — mówi, wyciągając przed siebie dłoń. Nie wiem co robić. Uścisnąć ją? Ręka mi drży gdy kładę ją na jego. Całuje ją lekko, patrząc mi w oczy. Robi mi się gorąco tak bardzo, że zaczynam się pocić. — Jestem Soren IV — przedstawia się. Kiwam głową, mrugając trochę za dużo razy.
     — Pójdźcie gdzieś — nalega jego ojciec i popycha swojego syna w moją stronę. Chcę się sprzeciwić. Wolę być z kimś jeszcze. Nawet nie wiem  co w tym wszystkim chodzi.
     Soren ciągnie mnie za sobą, zgodnie z radą swojego ojca. Idzie trochę za szybko, nie zdając sobie sprawy, że ledwo co starcza mi czasu, by podnieść nogę. Chwieję się z każdym krokiem. Oddalamy się od skupiska ludzi. Szukam Jeremiego wzrokiem, mając nadzieję, że tu przyjdzie i mnie wybawi. Czuję się niezręcznie.
     — Jesteś taka piękna Liliano. Nie spodziewałem się ujrzeć taki cud — mówi, zatrzymując się przy schodach. Patrzymy na siebie, a mi serce prawie wyskakuje z piersi. Jestem już  czerwona na całej twarzy. — To jak pięknie wyglądasz, przerosło moje oczekiwania. To będzie zaszczyt, mieć cię przy boku — dodaje. Czuję się wyjątkowo głupia, co nie mam zielonego pojęcia co to ma znaczyć. Jaki bok? O czym on gada?
     — Dziękuję — mówię niepewnie, bo nic mądrzejszego nie przychodzi mi do głowy. Soren ujmuje moje obydwie dłonie i całuje je czule. Mam wrażenie, że pod moją skórą bucha ogień w miejscu gdzie dotykają jego wargi. Nogi drżą pode mną. Mogę w każdej chwili się przewrócić. Zauważa to. Jego twarz odzwierciedla troskę.
     — Czy coś ci dolega Liliano? — pyta, nie chcąc mnie puścić, jakby w obawie bym sobie nie poszła.
     — Nogi mnie bolą — mówię co w sumie nie jest kłamstwem. Bardzo trudno jest ustać w tak niewygodnych butach. Soren obejmuje mnie ramieniem. Prowadzi mnie w odległy zakątek domu, którego jeszcze nie zdążyłam zwiedzić. Nie ma tu ludzi. W sumie to niczego nie słyszę, ne licząc naszych kroków. W tej chwili ustronne miejsca budzą we mnie lęk. Mam ochotę wołać o pomoc. Mały stateczek z napisem Lily właśnie idzie na dno.     Widzę drogą kanapę, która stoi taka samotna pod jakimś brzydkim obrazem, który raczej mnie przeraża niż zadziwia. Soren ciągnie mnie w to miejsce, mimo stawianego przeze mnie oporu. Nie udaje mi się jednak wygrać z jego siłą. Opadamy na kanapę, a wtedy niepewnie ściągam buty i ustawiam je na ziemi. Siadam na podkulonej nodze, mając nadzieję, że nie widać mi bielizny. Jeszcze mi tego brakuje, by Soren wiedział jaki mam kolor majtek. Nastaje długa i krępująca cisza, której nie potrafię przerwać mimo wielkiej chęci. Jestem prostą dziewczyną o prostym zasobie językowym. Mój słownik jest ubogi i figuruje w nim dużo przekleństw jakich nauczył mnie brat i jego koledzy. Czyli nic, co przydałoby mi się w tej chwili.
     — Twoja skromność Liliano onieśmiela i mnie.
     Soren niszczy tą chwilę zadumy i odzywa się nagle. Wzdycham z irytacją, zmuszając się, by na niego spojrzeć. Jego nijakie oczy świecą i niemal się rozlewają w niewyraźną plamę. Wygląda jak szczeniaczek odurzony czymś, czym mógłby być odurzony szczeniak. Jego dłoń muska moją dłoń, aż ciarki po mnie przechodzą. Przysuwa się o centymetr za dużo. Czy ktoś wyjaśni mi o co w tym wszystkim chodzi? I gdzie podział się Jeremy kiedy go potrzebuję? Niech mnie z tego wykręci.
     Soren łapie moją nogę, co jest bardzo onieśmielające, przez co płoną mi policzki. Głaszcze moją kostkę, wciąż nie spuszczając ze mnie oczu. Ciągle przysuwa się w moją stronę. Moja noga znajduje się już na jego kolanach, a on przyciąga mnie i przyciąga, aż muszę kłaść dłonie na jego piersi i go od siebie odpychać. Jego słodki oddech otula moją twarz. Uśmiecha się, czego nie jestem w stanie odwzajemnić. Dotyka nosem mój policzek. Słabo mi się robi od tego miziania. W ogóle go nie znam. Kim jest i czego chce ode mnie? Niech zbliży się do mnie choćby o centymetr, a moja pięść znajdzie się na jego słodkiej twarzy.
     — Cieszę cię Liliano, że los nam siebie zesłał — szepcze mi do ucha. Dostaję gęsiej skórki. Wciskam palce w jego pierś, chcąc by się odsunął. Przytłacza mnie. Gdybym miała do tego warunki, moje kolano już dawno zaliczyłoby bliski kontakt z jego kroczem. To jeszcze nigdy mnie nie zawiodło, ale tym razem nie mam jak się bronić. — Dlaczego wciąż milczysz? — pyta, ujmując moją twarz.
     — Nie wiem co mówić — mamroczę zgodnie z prawdą. Jestem wystraszona, czuję jak łzy cisną mi się do oczu.
     — Jesteś taka delikatna i wrażliwa — wzdycha i ociera mi łzę z policzka. Ujmuje moją dłoń, całuje ją czule i przytula do twarzy. Jestem zaskoczona. Nie spodziewałam się, że jakikolwiek chłopak będzie taki czuły i będzie używał takich słów by mnie opisać. Serce dudni mi w piersi, staram się uspokoić. Chcę wrócić do pokoju.
     Soren odprowadza mnie pod same drzwi. Jest to miłe, ale czuję się wyjątkowo dziwnie. Znów całuje moje ręce, po czym odchodzi. Czekam aż zniknie mi z oczu, a wtedy ściągam buty i idę do pokoju Jeremiego. Chcę, by wytłumaczył mi dlaczego poszedł i nie wrócił. Znów mnie opuścił? Naciskam klamkę, orientując się, że chyba powinnam była zapukać. Za późno. Otwieram drzwi i zaglądam do środka, gdzie panuje ciemność. Widzę jak coś porusza się na łóżku. Czyżby Jeremy już spał? Jest dosyć wcześnie.
     — Jesteś tu? — pytam.
     — Tak, wejdź — odpowiada. Zamykam ostrożnie drzwi za sobą i wchodzę głębiej do pokoju. Szukam wzrokiem włącznika światła albo chociaż lampki. — Coś się stało? Widzę jak drżysz — zauważa. Mam ochotę stać się niewidzialna. Można ze mnie czytać jak z otwartej książki.
     — Amelie zaprosiła jakichś ludzi i zapoznała mnie z ich synem. On ma jakąś obsesję, a jego rodzice chyba chcą mnie z nim swatać — mówię cicho, przypominając sobie jak Soren przyciągał mnie do siebie na kanapie. Jeremy nabiera powietrze do płuc. Chyba zauważam włącznik. Idę w jego kierunku.
      — Nie włączaj światła! — poleca, zrywając się z łóżka. Za późno. Pokój od razu się rozjaśnia, a mi odbiera mowę. Policzek Jeremiego jest zaczerwieniony. Jestem pewna, że to efekt bójki. Podchodzę do niego, chcąc przyjrzeć się temu z bliska.
     — To Jarred, prawda? — stwierdzam. Kręci głową, a ja nie wiem dlaczego ukrywa przede mną prawdę. Przecież tylko jego brat był to tego zdolny! — Nie broń go — polecam.
     — Nie bronię. To nie on, uwierz mi — wzdycha, siadając ciężko na łóżku. Niczego już nie rozumiem. Zajmuję miejsce obok niego, czekając na wyjaśnienia. — Nie uwierzysz mi — dodaje cicho, ukrywając twarz w dłoniach.
     — Spróbuję — zapewniam, kładąc rękę na jego kolanie. Chcę, by mi zaufał, tak jak ja zaufałam mu.
     — Matka mnie uderzyła — wydusza z siebie. Ma rację, nie wierzę w to. Kręcę głową, jakbym usiłowała samą siebie przekonać do tego, że to kłamstwo. — Nie chciała bym się wtrącał i psuł jej plan. Już wiem co chce zrobić — szepcze, jakby mówienie o tym na głos sprawiało mu trudność. — Chyba boi się, że się w tobie zakocham — mamrocze, przecierając oczy.
     Śmieję się cicho, trącając jego ramię. Niczego nie rozumiem. Powinien śmiać się razem ze mną! Przecież to śmieszne. Jego twarz przepełniona jest autentycznym smutkiem. Nie chce nawet na mnie spojrzeć.
     — To chyba przez to, że spędzamy razem czas — mówię. Wzrusza ramionami. Coś go trapi, ale nie chce mi wyjawić co. — Powiem jej, że to tylko bezpodstawne przypuszczenia — dodaję, kładąc dłoń na jego ramieniu.
     — Idź już — wzdycha ciężko, kładąc się pod kołdrą. Przekręca się do mnie tyłem i zamyka oczy. Przytakuję i podnoszę się z jego łóżka. Gaszę mu światło, ale waham się jeszcze chwilę nim wychodzę.
     — Dobranoc — mówię. Nie odpowiada.
     Już dawno siedzę pod cieplutką kołdrą przy zapalonej lampce, gdy nagle ktoś puka do mojego pokoju. Podnoszę głowę, mamrocząc pod nosem “proszę”. Do środka wchodzi Amelie z szerokim uśmiechem na ustach. Podchodzi do mnie i siada z brzegu. Wygląda na zadowoloną, ale czym?
     — I jak ci się podoba? — pyta, łapiąc moje dłonie. Przez chwilę zastanawiam się co ma na myśli i dochodzę do wniosku, że mówi o Sorenie. Czuję jak na moje policzki wskakują rumieńce.
     — Jest miły — odpowiadam zgodnie z prawdą.
     — Podoba ci się? — naciska. Otwieram usta, nie wiedząc co z siebie wydusić. Ledwo go znam, a z resztą nawet się nad tym nie zastanawiałam. Nie jest brzydki, ale to zupełnie obca mi osoba. — Rozmawiałam z nim. Jest tobą zauroczony. Ciągle mówi jaka jesteś śliczna — dodaje po chwili. Nawet człowiek z wadą wzroku nie powiedziałby o mnie, że jestem śliczna. Dreszcz przechodzi mi po plecach. Soren musi być niezłym desperatem.
     — Trochę tego nie rozumiem — przyznaję, przyciągając kolana do piersi.
     — A co tu rozumieć? Nie jesteś szczęśliwa? — pyta, zaczesując mi kosmyk włosów za ucho.
     — Jestem — mówię cicho. Naprawdę jestem szczęśliwa, co dziwi mnie w głębi ducha. Bo przecież nigdy wcześniej w swoim życiu nie zaznałam szczęścia. Ludzie wytykali mnie palcami, mówili, że takie coś nie powinno było w ogóle przyjść na świat, a teraz tak nagle uległo to zmianie. Nie muszę się chować, bo jestem tu bezpieczna. I już zawsze tak pozostanie.
     Który to dzień? Czuję się tak, jakbym spędziła tu całe życie. Budzę się w wygodny łóżku, otulona miękką i pachnącą pościelą. Promienie słońca padają na moją twarz. To takie miłe uczucie. Przeciągam się, żałując, że nie mogę dłużej śnić. Tak bardzo się zmieniłam? Przestałam być żałosną Lily z kompleksami. Teraz jestem kimś więcej niż prostą dziewczyną.
     Podnoszę się, podchodząc do szafki, na której czeka mnie miła niespodzianka. Ktoś przyniósł mi kwiaty. Widzę dołączoną niewielką karteczkę, więc biorę ją do ręki i czytam pospiesznie wiadomość. Jestem pod wrażeniem pięknego pisma i zawiniętych literek. “Od rana czekam, by się z tobą zobaczyć. Wyjdź na zewnątrz”. Tylko kto jest adresatem? Uśmiecham się do siebie, czując jak rumienię się na twarzy. To pewnie Jeremy. Chce mnie przeprosić, że poszedł wczoraj i mnie zostawił. Może ma mi coś ważnego do powiedzenia? Nie zwlekam i otwieram prędko szafę. Zerkam za siebie w stronę okna. Jest słoneczny dzień, ale na zewnątrz musi być piekielnie zimno. Zaczynam żałować, że w mojej szafie znajdują się same sukienki.
     Wyciągam z samego dna butki nadające się do chodzenia po dworze. Wyglądają na bardziej stabilne od całej reszty, a przecież nie mam zamiaru łazić wszędzie z przewodnikiem. Zakładam grube rajstopy i wełnianą sukienkę, która jest tak miła w dotyku, że nie mogę przestać jej gładzić. Czytam wiadomość jeszcze kilka razy, czując jak burczy mi w brzuchu z przejęcia. Nie wiem czym się tak stresuję.
     Narzucam na ramionach płaszczyk, który wisi na jednym z wieszaków i wychodzę. Słyszę tylko swoje głośne kroki. Nikogo nigdzie nie ma, jest tak cicho. Schodzę pospiesznie, trzymając się poręczy. Przez ułamek sekundy zdaje mi się, że zostałam sama w tym wielkim domu.
     Na zewnątrz jest jeszcze zimniej niż się spodziewałam i po chwili zaczynam drżeć, żałując, że nie poszukałam jakichś rękawiczek i czapki. Rozglądam się uważnie, w poszukiwaniu Jeremiego, który powinien tu na mnie czekać. Może pali gdzieś za domem? Idę w stronę ogrodu, omijając krzewy róż. Mam wrażenie, że znajduję się labiryncie. Wkładam ręce do kieszeni, chcąc je trochę ogrzać. Kręcę się i kręcę i nikogo nie znajduję. Może ten bukiet i wiadomość to głupi żart? Czuję ukłucie w sercu. Nie, kto chciałby robić mi żarty? Przecież jestem tutaj bezpieczna.
     Podskakuję ze strachu, czując jak ktoś zakrywa mi od tyłu oczy. Po chwili jednak uśmiecham się szeroko, chichocząc. Jeremy, nareszcie przyszedł…
     — Liliano — słyszę tuż przy swoim uchu. Odwracam się speszona, widząc radosną twarz Sorena. Ujmuje moją dłoń i całuje moje kostki. Nie wiem co powiedzieć. Serce wali mi jak szalone. — Nie mogłem się doczekać gdy znów cię ujrzę — wzdycha, łapiąc mnie w talii. A więc te kwiaty są od niego. — Liliano, dlaczego drżysz? — pyta z troską.
     — Wszystko w porządku — zapewniam. Jestem po prostu w szoku, chcę dodać. Chwyta mnie pod ramię i spacerujemy wolno po ogrodzie. Ciągle czekam, mając nadzieję, że Soren to Jeremy, który zaraz zrzuci jego przebranie i powie, że to on dał mi te kwiaty i napisał wiadomość.
     Do moich uszu dochodzą jakieś dziwne dźwięki. Mijamy krzaki róż, a ja zamieram, czując jak usta otwierają mi się szeroko. Na białej ławce pośród usychających kwiatów siedzi Jeremy z jakąś dziewczyną na kolanach. Całują się, nie przejmując, że ktoś może ich zobaczyć.
     Zapominam, że nie potrafię chodzić w tak wysokich butach i teraz to ja ciągnę za sobą zdezorientowanego Sorena jak najdalej od Jeremiego. Chcę zapomnieć o tym jak najprędzej. Co ja sobie myślałam? Może, że ten idiota jest moim przyjacielem? Jestem wkurzona na niego i na siebie, że wierzyłam, że ludzie mogą się zmienić, że wystarczy tylko lepiej ich poznać. To bzdura.     Soren potyka się, nie nadążając za mną. Nie puszczam go. Chcę się stąd wydostać i to w tej chwili.
     — Liliano! — mówi. Odwracam się, chwytając jego płaszcz, bo prawie się przewracam. Cała drżę i nie potrafię się opanować. — Liliano, czy mogę ci jakoś pomóc? — pyta, ujmując moją twarz i głaszcząc mnie po policzkach. Przytakuję. Tak, może mi pomóc. Ciągnę go za płaszcz do siebie i przyciskam swoje wargi do jego warg. Nie wiem co dalej robić, ani czy w ogóle robię to dobrze. Soren jest zdezorientowany. Dochodzi do siebie po paru sekundach i teraz to on całuje mnie namiętnie. Jest mi gorąco i zimno jednocześnie. Wsuwam palce w jego jasne włosy i łapię je mocno przy skórze głowy. Jest to mój drugi pocałunek w życiu i jest o niebo lepszy od poprzedniego. Czuję się dobrze z tą myślą. Czy to rodzaj zemsty? Sama nie wiem.     Czyjeś chrząknięcie odrywa nas od siebie. Jestem czerwona jak burak. Kilka kroków dalej stoją rodzice Sorena oraz Amelie z Oliverem. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Patrzę na nich, orientując się, że Amelie nie wygląda na rozgniewaną. Uśmiecha się do mnie, więc oddycham z ulgi. Soren natomiast cały się trzęsie. Przygładza potargane włosy, nie mogąc nic z siebie wydusić.
     — To było tylko takie… Niewinne — tłumaczy. Jego matka mruży oczy, jakby dawała mu jakieś ostrzeżenie. Pragnę się odezwać, że to moja wina, bo to ja pierwsza zaczęłam go całować, ale w mojej głowie brzmi to tak głupio, że wstydzę się mówić to na głos.
     — Musimy porozmawiać Sorenie — mówi. Chłopak z trudem przełyka ślinę i odchodzi z rodzicami ze spuszczoną głową. Odwracam się, nie mogąc znieść dłużej ich spojrzenia. To takie krępujące. idę przeciw siebie z rękoma w kieszeni. Patrzę na swoje buty, kopiąc niewielki kamyk.
     Ktoś chwyta mnie prędko za ramię i ciągnie za rosnący gęsto krzew. Mam ochotę pisnąć, ale zamiast tego dostaję ataku kaszlu. Unoszę wzrok, widząc Jeremiego. Chwyta mnie mocno za ramiona i patrzy mi w oczy. Wygląda na zdenerwowanego.
     — Co ty robisz!? — pyta. Mam ochotę mu się wyszarpać i nic nie mówić.
     — Nic — burczę. Marszczy brwi. Niech nie udaje głupiego.
     — Lily, musisz stąd uciec. Odbija ci w tym miejscu. Wróć do domu — poleca. Mam ochotę zaśmiać się głośno. Niby dlaczego mam stąd odchodzić? — Naprawdę chcesz brać w tym wszystkim udział? Matka nagadała ci jakichś bzdur.
     — Jedyną osobą, która mówi bzdury jesteś ty — warczę, szarpiąc się. Puszcza moje ramiona, robiąc krok w tył. Jego przedtem czerwony ślad na policzku staje się fioletowy, a skóra sina od zimna. — W końcu moje życie ma sens, a ty chcesz mnie tego wszystkiego pozbawić? Wszyscy są dla mnie mili, tylko ty ciągle szukasz dziury w całym. Masz pretensję do swojej matki, a ona nic złego nie robi, Jeremy — mówię, patrząc na szalejący sztorm w jego oczach.
     — Wolałem jak mówiłaś do mnie J.C.A — mamrocze.
     — Odsuwasz się od rodziny. Nie chcesz być z nią kojarzony, dlatego wolisz jakieś trzy głupie literki zamiast swoje imię. Idź całować inne dziewczyny, jak widzę dobrze ci to wychodzi — syczę, odwracając się do niego tyłem. Mam ochotę odejść i żałuję, że tego nie robię. Chcę, by po prostu przyznał mi rację i przeprosił.
     — O czym ty mówisz? To ty całowałaś tego pajaca — zauważa, stając przede mną. Moje policzki robią się różowe z gniewu.
     — W przeciwieństwie do ciebie, Soren jest prawdziwym mężczyzną, który nie kłamie mi w żywe oczy! Przecież widziałam ciebie jeszcze chwilę temu z jakąś panienką na kolanach! — podnoszę głos, nie panując już nad sobą. Jeremy krzyżuje ramiona na piersi.
     — Niby gdzie? Pokaż — poleca. Wzdycham z irytacją.
     — Co? Było tak duo tych dziewczyn, że nie wiesz już o której mówię? Chodź, pokażę ci, skoro masz taką słabą pamięć — warczę, chwytając go za rękę. Wbijam mu paznokcie w skórę, ciągnąc w stronę ogrodu i białej ławeczki. Irytuje mnie jego pewność siebie. Mam ochotę zmyć mu ten cholerny uśmieszek z twarzy.
     Omijam krzewy, czując jak serce wali mi głośno w piersi z nerwów i emocji. Jeszcze nikt tak porządnie mnie nie wkurzył.
      — Proszę oto twoje miejsce… — mówię mu, popychając w stronę ławki. Zatrzymuję się, czując jak szczęka mi opada. Na białej ławeczce siedzi Jarred i wciąż mizia się z jedną z dziewczyn, które wczoraj nie opuszczały go na krok.
     — Zajęte, idźcie migdalić się gdzie indziej — poleca, niezadowolony, że ktoś mu przerwał. Jeremy pokazuje mu środkowy palec i ujmuje moją dłoń. Odchodzimy w pośpiechu. Dostaję skurczu serca. Zaciska się w mojej piersi tak mocno, że w każdej chwili może przestać bić. Czuję jak nogi uginają się pode mną. Spod moich powiek wypływają łzy. Wycieram je pospiesznie, ale po nich spływa kolejna porcja. Chcę umrzeć, bo czuję się potwornie. Pragnę wstrzymać powietrze i udusić się jego brakiem.
     — Myślałam, że to byłeś ty — mamroczę, odwracając się do niego przodem. Mięknie na widok moich łez. Łapie mnie w talii, jakby wiedział, że za moment się przewrócę.
     — Ale dlaczego płaczesz? Nic się nie stało — zapewnia. Kręcę głową tak chaotycznie, że zaczyna mnie boleć.
     — Całowałam Sorena, dlatego, bo myślałam, że to ty…
     — Oh, Pączuszku.
     Przytula mnie. Orientuję się, że nigdy wcześniej nikogo nie obejmowałam tak mocno. Zaczynam drżeć, chcąc ukryć się w jego ramionach. Wciskam twarz w jego płaszcz, czując jak gładzi mnie po głowie. Zdaję sobie sprawę jak bardzo zagubiłam się w życiu. Chcę wrócić do domu, do Charlesa. Jakim cudem nie myślałam o nim przez te dni? Nie chcę ciepłej wody ani drogich ubrań. Chcę znów być zwykłą Lily, mieć swoje zwykłe problemy.
     — Zabierz mnie stąd — proszę. Ujmuje ostrożnie moją rękę i ciągnie mnie za sobą w stronę domu. Wycieram pospiesznie łzy. Nie chcę, by ktokolwiek mnie widział w takim stanie.
     Zdaję sobie sprawę, że popełniłam ogromny błąd, zostając tutaj. Powinnam była uciekać kiedy mogłam. Teraz jest za późno. Moje życie nigdy nie będzie lepsze. Nie zmieni się. Byłam głupia myśląc inaczej. Jestem więźniem tego domu.     Jeremy zostawia mnie samą w pokoju, tłumacząc, że musi sprawdzić coś ważnego. Chcę by był tu ze mną, bo tylko przy nim czuję się swobodnie, ale nie udaje mi się tego powiedzieć na głos. Mam ochotę podciąć sobie żyły i powoli się wykrwawić. Towarzyszy mi ogromny ból po utracie życia. Bo ja już nie żyję.
     Wciąż pochlipując cicho, otwieram drzwi od pokoju i wyglądam dyskretnie. Wycieram łzy wierzchem dłoni i wychodzę. Muszę znaleźć Amelie i spytać ją otwarcie o co w tym wszystkim chodzi. Niech mi wytłumaczy skąd wziął się Soren i czego chce ode mnie? Schodzę po schodach, czując jak serce wali mi głośno. Przestaję użalać się nad sobą. Jestem teraz jedynie porządnie wkurzona i lepiej niech nikt nie staje mi na drodze.
     Czuję na ramieniu czyjąś ciepłą dłoń i aż się wzdrygam. Czy to może być Jeremy? Odwracam się wolno, czując jak kąciki ust mi opadają. Mam ochotę rozbić głowę o ścianę i wyć. Przede mną stoi uśmiechnięty Soren. Szczerze mam go dość. Komplikuje mój pobyt tutaj jeszcze bardziej. Nie chcę by ciągle mnie całował i nazywał Lilianą. Jestem Lily.
     — Liliano — mówi, a ja wywracam oczami. Mam zamiar go spławić. Jeszcze nie wiem jak, ale za moment to zrobię.
     — Twoja matka wyraźnie dała nam do zrozumienia, że lepiej jak będziemy trzymać się od siebie z daleka — zauważam. Zdaję mi się, że to dobry argument i dziwi mnie fakt, że Soren uśmiecha się szeroko na dźwięk moich słów. Ujmuje moje dłonie i przyciąga mnie do siebie.
     — Dała nam do zrozumienia, że woli tego nie widzieć. Ale ja znam parę dobrych kryjówek — szepcze mi w szyję. Dostaję gęsiej skórki. Mam ochotę władować mu pięść w twarz i czmychnąć stąd jak najprędzej. — Pokarzę ci tą najlepszą — dodaje i ciągnie mnie za sobą.
     Drżę, czując jak pocą mi się dłonie. Tracę kontrolę coraz bardziej. Nie chcę być dłużej marionetką, czas odciąć sznurki, którymi wszyscy poruszają. Krew odpływa mi z twarzy, słysząc jak Soren otwiera jedne z drzwi. Wchodzimy do środka, a wtedy przekręca kluczyk w zamku i odwraca się do mnie.
     — Co to za kryjówka? — pytam drżącym głosem. Zbliża się do mnie, a ja cofam się z każdym jego krokiem. Wciąż uśmiecha się, jakby było to zabawne.
     — Mój pokój — wyznaje. Łapie mnie w talii i przyciąga do siebie. Chce mnie pocałować, ale nie pozwalam mu na to. Wyrywam się. Jego usta dotykają mojej szyi. Czuję jego gorący oddech, który topi mi skórę. Serce już dawno bije mi w gardle. Mam wrażenie, że za moment je wypluję. Kręci mi się w głowie. Cofam się i cofam, aż trafiam na szafkę. Droga ucieczki zniknęła. Soren zrzuca wszystkie rzeczy z szafki na ziemię i sadza mnie na niej. Staje między moimi nogami, a ja staram się naciągnąć sukienkę na uda. Rwie moje rajstopy i po chwili masuje moje nogi. Nie jest to przyjemne, ani nawet miłe. Cała drżę ze strachu. Nie chcę by był blisko mnie. Nie chcę by tak robił.
     Przyciąga mnie do siebie i tym razem całuje prosto w usta. Nie mam pojęcia jak opisać ten pocałunek. Jego język muska mój, przez co dostaję gęsiej skórki. Mam wrażenie, że osoba mająca paraliż czuje się tak, jak ja w tej chwili. Soren rozwiązuje moje butki i po chwili jeden upada na podłogę, a po nim drugi. Mam ochotę wołać o pomoc, ale moje usta zapchane są jego językiem. W końcu odrywa się ode mnie, a ja zamiast krzyczeć ile sił w płucach łapię hausty powietrza. Soren cofa się o krok i jednym szarpnięciem rozrywa swoją koszulę. Guziki lecą na wszystkie strony, odbijając się od ścian. To wszystko dzieje się za szybko. Panikuję z każdą chwilą coraz bardziej. Czuję się okropnie.
     — Soren, przestań! — żądam, odpychając go od siebie. Marszczy brwi, nie rozumiejąc mojej reakcji. Staje blisko mnie, opierając się o szafkę, na której siedzę. Patrzy mi w oczy.
     — Ależ Liliano — mówi. Nie chcę by mnie tak nazywał. Uśmiecha się łagodnie, a ja mam ochotę rozbić na jego głowie pierwszą rzecz jaka wpadnie mi do ręki. — Nie bój się. Będę troszczył się o ciebie jak skarb — zapewnia i po chwili znów mnie całuje. Robi mi się niedobrze. Usiłuję odepchnąć go jak najdalej, ale nie potrafię. Czuję jak Soren ujmuje moją twarz, głaszcze moje policzki. Mam tego dość.
     — Spadaj! — mówię, gryząc mocno jego wargę. Cofa się, zdekoncentrowany, patrząc na mnie jak na ducha. Zeskakuję prędko z szafki i idę pospiesznie do drzwi. Szarpię klamka, przypominając sobie, że są zamknięte na klucz, którego nigdzie nie widzę.
     — Liliano.
     Soren chwyta mnie mocno za rękę i odwraca do siebie. Muszę coś szybko wymyślić i przestać być więźniem tego domu. Uderzam mocno jego dłoń, jak insekta, a wtedy puszcza mnie, marszcząc coraz bardziej brwi. Usiłuje mnie dotknąć, ale nie pozwalam mu na to. Za każdym razem biję go po dłoniach wędrujących w moją stronę.
     — Zostaw mnie! — piszczę, drapiąc do krwi jego ramiona. Patrzy na czerwone kropelki i wyciera je prędko opuszkami. Wygląda jak przestraszony chłopiec, któremu pierwszy raz się odmówiono. Odmówię mu jeszcze setki razy, byle trafiło do jego pustego łba, że nie mam zamiaru się z nim obściskiwać w jego pokoju.
     — Liliano, co się z tobą dzieje? — pyta.
    Wiem, że zaczynam robić się coraz bardziej przewidywalna, ale moje spontaniczność nieraz ratuje mój tyłek. Kopię z całej siły między jego nogi. Wszyscy chłopacy są głupi i w ogóle nie myślą, bo stają na zawołanie w rozkroku, jakby czekali na kopniaka. Soren wyje z bólu i zatacza się do tyłu. Na jego twarzy maluje się autentyczny ból. Wykorzystuję prędko ten czas i szukam klucza, który leży na ziemi wśród rzeczy, które Soren zrzucił z szafki. Otwieram drzwi i wybiegam na korytarz. Zamykam jęczącego z bólu Sorena w jego własnym pokoju i biegnę ile sił w nogach, byle nikt mnie nie ujrzał w takim stanie. Serce wali mi w piersi jak oszalałe. Dlaczego to zawsze mnie spotykają takie rzeczy?
     Wpadam jak huragan do pokoju Jeremiego, który zrywa się z łóżka i staje przede mną, otwierając szeroko oczy. Przykładam palec do ust, kręcąc głową. Muszę się uspokoić i zebrać myśli, by cokolwiek sensownego powiedzieć.
     — Co ci się stało? — pyta, podchodząc do mnie.
     — Soren — wyduszam z siebie. Jego policzki stają się czerwone z gniewu. Zaciska pięści i idzie w stronę drzwi, ale chwytam go prędko za koszulę na plecach i ciągnę z powrotem na środek pokoju. — Nie możesz — mówię. — Zamknęłam go, nie ucieknie.
     — To ty musisz uciec. Najwyższy czas Lily. Tracimy nad tym kontrolę, nie widzisz tego? — pyta. Jego wzrok zatrzymuje się na dziurach w moich rajstopach. Kuca i ogląda dokładnie każdą z nich. — Co zrobił ci tren baran? — mówi bardzo cicho. Nie mam ochoty sobie tego przypominać.
     — Nie zdążył mi nic zrobić. A z resztą, jestem rockową dziewczyną. Wolę to od tych wszystkich kiecek — zapewniam. Jeremy podnosi się. Jest teraz ode mnie wyższy o dwie głowy. Wskazuje palcem okno, a ja już wiem co chce mi powiedzieć.
     — Nie traćmy czasu. Musimy się stąd wydostać.
     — Musimy? My? — dziwię się. Przytakuje, ciągnąc mnie za sobą w stronę okna. Otwiera je na całą szerokość i wygląda, upewniając się, czy nikt nie kręci się na dole. Jest pusto. To idealna pora na ucieczkę. Orientuję się, że z jego pokoju łatwiej jest uciec niż z mojego. Pod nami znajduje się daszek, po którym można zjechać jak ze zjeżdżalni, a potem zeskoczyć na ziemię. — Ej, chyba sobie nie myślisz, że będę chodziła po dachu w takiej sukience. Może od razu powiedzieć ci jaki mam kolor majtek, co? — pytam, łapiąc się pod boki.
      — Nie mamy czasu! Myślisz, że będę go marnował tylko po to by zobaczyć jaką masz na sobie bieliznę? Nawet jakbym chciał, nie zdążyłbym. Zejście stąd trwa kilka sekund — zapewnia. Patrzę na ziemię, a potem na niego i szczerze wątpię w jego słowa. No dobrze, może on jest w stanie zejść stąd w kilka chwil, ale ja nie.
     — Pewnie tylko tak mówisz, a jak dojdzie co do czego, będziesz gapił się bez opamiętania — mówię, krzyżując ramiona na piersi. Jeremy wywraca oczami.
      — Poczekaj, pójdę do Sorena i spytam go jakie masz majtki. Wtedy nie będę marnował czasu na dachu — rzuca zirytowany. Po chwili łapie moją rękę i ciągnie w stronę parapetu. Siada na nim i klepie miejsce obok siebie. Fakt, że mam na sobie sukienkę utrudnia mi to zadanie, ale staram się skupić na zadaniu. Siedzimy teraz przy sobie. Wystarczy jeden fałszywy ruch i spadniemy. Wolę nie myśleć jak skończy się upadek z takiej wysokości. Jeremy zsuwa się ostrożnie. Zapiera się w ostatniej chwili stopami o rynnę i odwraca w moją stronę. Kiwa głową, bym zrobiła to samo. Tak jak on opuszczam się, dotykając plecami daszku. Nie potrafię jednak o nic się zaprzeć i lecę w dół, szorując paznokciami o dachówki.
     Jeremy łapie mnie szybko w talii i ciągnie na siebie. Siadam na nim, chwytając koszulę na piersi.
     — Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, ale usiadłaś na bardzo niefortunnym miejscu — mówi cienko.
     — Chyba zdaję sobie z tego sprawę — zauważam, rumieniąc się lekko. Wywraca oczami, trzymając mnie wciąż mocno.
     — Dobra, usiądziesz teraz obok mnie. Staraj się nie spaść, to naprawdę nie jest trudne — zapewnia i dźwiga się wolno. W chwili gdy siedzi wyprostowany zsuwa mnie ze swoich kolan i obejmuje jednym ramieniem. Wciskam stopy w rynnę, przypominając sobie o istotnym fakcie nieposiadania butów. Jest jednak za późno, by wrócić się do pokoju. Jeremy zsuwa się i po chwili zeskakuje z dachu. Mam ochotę wrzasnąć, gdy znika mi z oczu. Liczę sekundy, czując jak serce galopuje mi w piersi jak stado koni.
     — Teraz ty. Musisz zeskoczyć — słyszę z dołu, na co oddycham z ulgi. Wychylam się delikatnie, widząc go. Jest cały. Stoi tuż pode mną i unosi do góry głowę. — Złapię cię. Musisz tylko spaść na mnie — mówi, otwierając ramiona.
     — Ale wtedy zobaczysz moje majtki na sto procent. Nie ma innego sposobu? — pytam. Wzdycha z irytacją i stuka palcem w swój nadgarstek, jakby usiłował mi powiedzieć która godzina. Tyle, że nie ma zegarka. Wiem, że nie mam czasu, ale boję się skakać. — Poczekam chwilę — mówię, po czym kładę się na dachu. Trzymam się mocno rynny, by nie spaść. — Ale złapiesz mnie?
      — Tak, obiecuję — zapewnia. Oddycham głęboko.     — A tylko spróbuj mnie puścić — grożę. Zamykam oczy i turlam się po stromym dachu. Po chwili czuję jak spadam, więc zakrywam prędko twarz dłońmi. Mam ochotę zwinąć się w kulkę. Serce bije mi w gardle tak mocno, że aż robi mi się niedobrze. Wpadam z jękiem w ramiona Jeremiego, który nie wie przez chwilę jak mnie utrzymać. Robi kilka kroków w tył i ląduje na ziemi. Dopiero teraz czuję zimno. Drżę z nadmiaru emocji, dźwigając się nieudolnie. Jeremy łapie mnie za rękę i po chwili biegniemy w stronę bramy. To szaleństwo. Ten obiekt na pewno jest monitorowany. Zostaniemy zauważeni i schwytani. Wrzucą nas do więzienia, jestem tego pewna.
     Widzę jak przed willą Slaughterów zatrzymuje się niewielka ciężarówka i aż krew odpływa mi z twarzy. Jeszcze nam tego brakuje, by natknąć się na patrol. Jeremy zatrzymuje się gwałtownie i otwiera drzwi od ciężarówki. Pomaga mi wejść do środka, a mi nie starcza czasu by się sprzeciwić. Ciężarówka rusza z piskiem opon, aż wgniata mnie w fotel.
     — Kto ci to zrobił?! — słyszę. Dopiero teraz orientuję się, że osobą, która prowadzi ten pojazd jest Jake.
     — Patrz na drogę — upomina go Jeremy.
     — Ktoś cię skrzywdził? — ciągnie dalej, zerkając na mnie co chwila.
     — Nie, nic mi nie jest — zapewniam, co nie jest w sumie kłamstwem. Potrafię się obronić. Wcale nie jestem taka bezradna na jaką wyglądam. — Miło mi ciebie widzieć Jake — dodaję po chwili. Rozpromienia się i teraz w spokoju prowadzi.
.
.
.
.
.
.
template by oreuis