1.25.2016

I dont think I deserve it. Selflessness. Find your way into my heart

     Nie znam drogi, którą jedziemy i nie podejrzewam do jakiego miejsca się udajemy. Chcę tylko znaleźć się jak najdalej od Sorena i od Amelie. Czuję się oszukana i wykorzystana. Byłam głupia, myśląc, że ktoś chce mi pomóc. Takiej osobie jak ja się nie pomaga.
     Ciężarówka zatrzymuje się nagle w lesie i aż ciarki przebiegają mi po plecach. Jest tu upiornie. To miejsce przypomina scenerię z najgorszego koszmaru, jaki kiedykolwiek mi się przyśnił. Dostaję gęsiej skórki i drżę na całym ciele, nie mogąc nad tym zapanować. Jeremy nachyla się nade mną i szepcze do ucha.
     — Musisz się przebrać.
     Marszczę brwi, zerkając to na niego, to na Jake’a, którego wargi wyginają się w krzywym uśmieszku. Obaj wyglądają na lekko speszonych.
      — Proszę. — Jake wręcza mi zwinięte w kulkę ubrania i parę starych trampek. Prostuję je prędko, orientując się, że są chłopięce. — Idź do tyłu, my poczekamy — dodaje. Przytakuję, wychodząc z ciężarówki. Otwieram szarpnięciem drzwi, które rozsuwają się z lekkim trudem i wchodzę do środka, pamiętając, by zostawić szparkę, przez którą będzie wlatywało światło. Nie mam zamiaru siebie zatrzasnąć.
     Z wielką ulgą zrzucam z siebie sukienkę i ściągam podarte rajstopy. Na ich miejsce wciągam na nogi jeansowe spodnie, mocno wysłużone, których nogawki muszę podwinąć kilka razy. Zakładam też miękką flanelową koszulę w kratę. Czuję się o niebo lepiej.
      — Lily, musimy iść — słyszę. Jeremy stuka w drzwi, wyraźnie się niecierpliwiąc. Wsuwam na stopy buty i wiążę pospiesznie sznurówki. Wychodzę, orientując się, że chłopaki także się przebierają. Unoszę brwi, widząc jak rozbierają się przede mną, nie zważając na zimno, ani na to, że gdzieś tu może kręcić się podglądacz. Patrzę na ich torsy, długie nogi i po krótkiej analizie, stwierdzam, że Jeremy jest stanowczo za chudy. Cholera, ile ja bym dała by mieć w talii tyle ile on w pasie.
      — Dlaczego przebieracie się za... Bezdomnych? — pytam, widząc jak wciągają na siebie czarne koszulki, połatane i dziurawe, a na to wełniane swetry. Jake’owi trafia się z za długimi rękawami, a Jeremy’emu z za krótkimi, więc podciąga je do łokci. Wyglądają dziwnie. Jakby uciekli z wykopalisk.
      — Tam dokąd idziemy obowiązuję pewne zasady — tłumaczy Jake. Zerkam na nich jeszcze raz, a potem na siebie.
     — Dlaczego w takim razie ja wyglądam normalnie? — pytam. Twarz Jeremiego rozjaśnia się. Podchodzi do mnie i schyla się lekko, jakby usiłował wytłumaczyć coś dziecku.
     — Powiedzmy, że kobiet te zasady nie obowiązują, bo… Kobiety nie mogą tam przebywać — odpowiada, drapiąc się po tyle głowy. Marszczę brwi. Coś mi tu nie gra. — Ale my jakoś ciebie tam przemycimy, nie martw się. Z początku myślałem, że przebierzemy cię za chłopaka, ale nawet po zgoleniu ciebie na łyso pozostaniesz bardzo kobieca, no bo ten… Pewnych rzeczy nie da się ukryć — dodaje, a jego policzki stają się czerwone. Jake chichocze, jakby było to zabawne, choć wcale takie nie jest. Tak bardzo cieszyłam się jak zaczęły mi rosnąć piersi, a teraz nagle dowiaduję się, że przez nie ich plan się sypie.
     — W takim razie co ze mną zrobicie? — pytam, krzyżując ramiona. Jeremy wyciąga zza pleców worek i uśmiecha się przepraszająco.
      — To jedyne wyjście — tłumaczy i podchodzi do mnie. Cofam się, osaczona przez nich obu. W ogóle mi się to nie podoba. To jakiś głupi żart, w ogóle nieśmieszny.
     — Musisz wejść do środka — dodaje Jake, jakbym nie wiedziała co zamierzają zrobić. Kręcę głową, robiąc krok w tył.
      — Mam klaustrofobię. Zwariuję — szepczę, patrząc na worek. Niby jest duży, ale w środku będzie mało miejsca.
     — Zrobimy otwór, byś widziała i miała czym oddychać. To tylko kilka chwil — zapewnia Jake. W ogóle mnie to nie przekonuje, ale podobno to jedyne wyjście. Wzdycham ciężko i wyrywam worek z rąk Jeremiego. Wkładam do niego nogi, a potem wciągam go na siebie wyżej. Po chwili nic już nie widzę. Kulę się, przyciągając kolana do piersi, czując jak któryś z nich zarzuca mnie sobie na plecy. Obijam się z jękiem, żałując, że dałam się na to namówić. To co robię jest głupie.
     Chłopaki biegną przez las, a ja obijam się o nich i jestem pewna, że będę miała pełno siniaków. Co chwila warczę na nich, a oni reagują nerwowym chichotem. Powtarzam sobie w myślach wszystkie przekleństwa jakie znam. W sumie to co teraz przeżywam, jest sto razy lepsze od Sorena i Amelie razem wziętych. Jestem na siebie zła, że tak łatwo namącili mi w głowie.
     Chłopaki w końcu zwalniają. Słyszę pękające gałązki pod ich nogami. Szepczą coś między sobą, ale nie rozumiem wszystkich słów. Nie chcę ich nawet rozumieć. Mimo wszystko skupiam myśli i wyłapuję pojedyncze słowa typu: Lily, tyłek, nawet, niezły. Wbijam łokieć w plecy Jeremiego, a wtedy milknie i przestaje rozmawiać o moim tyłku.
   
     Od kilku chwil słyszę czyjeś głosy, należące do ludzi, których nie znam. Drżę na samą myśl co mnie czeka. Wiem, że nie powinno mnie tutaj być. Nie ma miejsca, w którym będę bezpieczna. Gdziekolwiek nie pójdę, czeka mnie to samo. Śmierć.
     — Co tam masz? — słyszę i automatycznie wstrzymuję powietrze.
     — Węgiel — odpowiada Jeremy bez zastanowienia. Tak, jestem węglem, pragnę powiedzieć, ale powstrzymuję się.
     Muszę liczyć do tylu ile potrafię, by czymś się zająć. Może wtedy szybciej upłynie czas, który jak na razie wydaje się stać w miejscu. Gdybym tylko wiedziała co mnie czeka, nigdy w życiu nie zgodziłabym się na taki transport.
     Od kilku chwil słyszę czyjeś głosy i kroki. Mam dziwne wrażenie, że otaczają nas ludzie i aż drżę na samą myśl o tym. Nie mam pojęcia co to za miejsce i jakie tu panują prawa, ale nie bez powodu siedzę w worku, udając węgiel. Czuję jak serce dudni mi w piersi. To jedyna rzecz jaka może mnie w tej chwili zdradzić.
     Do moich uszu dobiega odgłos skrzypiących drzwi. Jeremy kładzie mnie na podłodze i pomaga wyjść. Robię to z wielką chęcią, prostując kości. Rozglądam się uważnie po niewielkim pomieszczeniu, w którym się znajdujemy. Jest to mały, niezadbany dom. Jest tu brudno i dziwnie pachnie. Na starej kanapie leżą załatane koce i poduszki. Wszystkie meble muszą mieć kilkadziesiąt lat, bo kruszą się nawet pod wpływem mojego spojrzenia. Czuję jak dreszcz przebiega mi wzdłuż kręgosłupa. Nie podoba mi się tu.
     — Gdzie jesteśmy? — pytam szeptem.
     — To dom mojego przyjaciela — odpowiada Jeremy tak samo cicho.
     — Nie martw się, nic ci się nie stanie — zapewnia Jake, po czym patrzy na nas na zmianę. — Dlaczego wszyscy szepczemy?
     — Nie wiem.
     — Ja też nie wiem — przyznaję. Patrzymy na siebie, uśmiechając się szeroko. Po chwili śmiejemy się, sama nie wiem dlaczego.
     Napięta atmosfera znika. Czuję się swobodniej. Podchodzę do niskiej ławy i odgarniam na bok rozwiązane krzyżówki. Jest tu spory śmietnik. Jakieś papierki, papierosy, butelki po piwie, zgniecione puszki. Marszczę nos, idąc głębiej. Widzę schody zawalone różnymi gratami, aż trudno przez nie przejść. Nie jestem aż tak ciekawa, by zwiedzać tą ruinę. Wycofuję się. Podskakuję ze strachu, czując czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Odwracam się energicznie, orientując, że to tylko Jake. Widzę troskę na jego twarzy. Jest to miłe, ale i przytłaczające. Bez przesady, nie jestem biedną dziewczynką, która szuka współczucia. Potrafię radzić sobie w życiu i chcę, by o tym wiedział.
     — Cieszę się, że nic ci nie jest — wyznaje.
     — Też się cieszę — mówię, czując jak ujmuje moje dłonie. Jest to onieśmielające. Mam ochotę je cofnąć, ale uścisk Jake’a mi na to nie pozwala. Patrzy mi w oczy, pochylając się coraz bardziej. Lubię go. Jest szczery, nikogo nie udaje. Czuję się przy nim dobrze, a chyba właśnie o to chodzi. Wiem, że też nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem. Staję na palcach, a wtedy jego szare oczy błyszczą, a usta wyginają się w lekkim uśmiechu. Schyla się, a ja wiem, że ma zamiar mnie pocałować. Też tego chce.
     Jeremy wpycha swoją głowę między nasze, przez co oboje całujemy jego policzki. Cofam się speszona, spuszczając wzrok, a Jake drapie się po karku, wycierając rękawem usta. Dopiero teraz orientuję się, że całując Jake’a, postąpiłabym głupio i lekkomyślnie. Jestem z A05, on z A06. Nie możemy sobie pozwalać na taki chwile słabości, bo zapłacimy za nie głową.
     — Chodź Lily, pokażę ci gdzie spędzisz noc — oznajmia Jeremy i łapie mnie za łokieć, po czym ciągnie w stronę zawalonych schodów. Kopniakiem posyła przedmioty w dalszy kąt, torując sobie drogę. Odwracam się przez ramię, by zerknąć na Jake’a. Stoi w tym samym miejscu ze spuszczoną głową. Czy obwinia siebie za to, co się stało? Patrzę na Jeremiego i jego napiętą mocno szczękę. Wiem, że wtrącił się ze złośliwości.
     Zatrzymujemy się przed starymi drzwiami. Jeremy naciska klamkę, ale nie ulegają. Uderza w nie barkiem, a wtedy wypadają z zawiasów i z hukiem lądują na ziemi. Podnosi je i opiera o ścianę, po czym pokazuje mi niewielki pokoik, który wgląda nędznie i ubogo. W rogu stoi stare łóżko okryte kocem i dziesięciocentymetrowym kurzem.
     — Co prawda jest tu brudno, ale wystarczy tylko trochę posprzątać — mówi i zaczyna tłuc pięściami pościel. W powietrze wznosi się kurz, wyglądający jak grube, płatki śniegu. Jeremy kaszle, wydostając się z chmury jaką narobił. Otwiera prędko okno, otrzepując ręce. — Nienawidzę kurzu — mamrocze i odwraca się, by jeszcze raz spojrzeć na pokój. — Nienawidzę bałaganu — dodaje. Wychodzi z pokoju i wraca z miotłą, po czym ściąga pajęczyny z sufitu. Nie mam wątpliwości do tego, że jest perfekcjonistą i pedantem, i uwielbia utrzymywać porządek. Nie pasują mi do niego te cechy, ale jak widać, nie powinno oceniać się książki po okładce.
     — Daj spokój, nie umrę od tego — mówię, łapiąc go za koszulę na plecach. Szarpię nią, by zwrócił na mnie uwagę i na chwilę przestał.
     — Ty może nie — mruczy, opierając się o szczotkę. — Ale ja, tak. Mam uczulenie na te wszystkie głupie pyłki i roztocza. Zawsze byłem chorym i mizernym dzieckiem — tłumaczy.
     — Oh — wyrywa mi się. Kolejna cecha, która w ogóle do niego nie pasuje.
     — To znaczy nie umrę od tego, ale wolę…  — kicha. — No wiesz… — kicha drugi, potem trzeci raz, tak subtelnie, trochę dziewczęco. Chowa nos w koszulce i teraz oddycha przez materiał.
     — Pomóc ci? — pytam. Waha się dość dłuższą chwilę nad odpowiedzią, ale w końcu kiwa głową. Zabieram mu szczotkę i teraz ja ściągam pajęczyny.
   
     Zapominam o tym, że nie powinno mnie tutaj być. Razem z Jeremim wysprzątaliśmy cały pokój, zapominając o biednym Jake’u, który przez cały ten czas nudził się w samotności. Przypominam sobie o nim dopiero wtedy, gdy schodzę na dół po schodach. Siedzi na starej kanapie i przegląda rozwiązane krzyżówki, które wcześniej widziałam na ławie. Czuję jak moje serce kurczy się mocno. Jeremy przemyka za moimi plecami i wychodzi na zewnątrz. Gdy zamyka za sobą drzwi, czuję się przytłoczona przez cztery ściany, a przede wszystkim przez Jake’a. Unosi wzrok, a wtedy widzę liczne emocje w jego szarych oczach. Lubię szary kolor. Jest ciekawy. Wysilam się na uśmiech i siadam obok niego na kanapie. Przesuwa się w bok, robiąc mi miejsce. Ujmuję jego dłoń jako pierwsza, co jest dla nas obu dużym zaskoczeniem.
     Nie chcę nic mówić. Nie czuję się na siłach i cieszę się, że to docenia. Po prostu trzymam mocno jego rękę i głaszczę ją dwoma palcami. Może wyglądam śmiesznie lub głupio, ale ja naprawdę nie wiem co robić. Nie potrafię nikomu sprawiać przyjemności. Od jakiegoś czasu czuję jak pustkę w moim sercu zapełnia nieznane mi dotąd uczucie.
     — W porządku? Ty drżysz — zauważa i przyciąga mnie do siebie. Ma takie długie ręce. Obejmuje mnie, a wtedy kładę głowę na jego piersi. Co się ze mną dzieje? To chyba przez Sorena. Przez niego zaczynam tęsknić za ciasnymi objęciami, czułymi słowami. Wystarczyło kilka dni, bym tak bardzo się zmieniła? Drżę coraz bardziej, obejmując go coraz mocniej. Zarzucam ramiona na jego szyję i przyciągam do siebie. Schyla się, bo jest wielki. Odwzajemnia mój uścisk jakby moje ciało było jedynym źródłem wody, a on szedłby przez pustynię kilka tygodni.
     — Wolę ciebie — mówię szeptem i po chwili żałuję, że w ogóle się odzywałam. Zaciskam wargi, bawiąc się kosmykami włosów na jego karku. Chcę stać się niewidzialna.
     — Uduszę cię — odpowiada, a mi serce staje momentalnie. Każdy chłopak ma w sobie świra, który ożywa gdy jestem w pobliżu. — Uduszę cię. Pragnę objąć cię najmocniej w świecie, bo tak dużym darzę cię uczuciem — szepcze mi we włosy. Oddycham z wyraźnej ulgi. No cóż, Jake nie jest świrem. Ma po prostu fioła na moim punkcie. Śmieje się nerwowo, bo nic mądrzejszego nie przychodzi mi do głowy.
     — Jeremy wyszedł — zauważam. Odsuwa mnie od siebie, ale tylko o kilka centymetrów. — Znów wtrąci się w nasz pocałunek — dodaję, a kąciki moich ust drgają.
     — A więc wtedy… — Nie pozwalam mu dokończyć. Przyciskam swoje wargi do jego warg. Nasz super ekscytujący pełen wrażeń pocałunek jest koszmarem. Czy to moja wina? Bo całuję się jak dziecko? Cofam się, mając ochotę wykopać sobie dół i się w nim położyć, nawet jeśli miałabym przebijać się przez fundamenty tego domu. — Lily.. — słyszę. Jestem czerwona jak burak i widać to na sto procent.
     Drzwi otwierają się, a ja prędko wstaję z kanapy. Widzę jak do środka wchodzi Jeremy i jakiś chłopak, zapewne to jego przyjaciel, właściciel tej ruiny. Teraz wszyscy patrzą na moją czerwoną twarz, a ja mam ochotę wyparować. Jeremy pewnie będzie mi robić dziurę w brzuchu, byle dowiedzieć się, co się stało, a ja w końcu ulegnę i powiem, że całuję się jak dwunastoletnia dziewczynka, a wtedy on powie coś głupiego przez co będę chciała podcinać sobie żyły.
     — Dziewczyna musi siedzieć na górze. Nie chcę mieć przez nią problemów — słyszę.
     — Nie musisz się martwić Jeff — zapewnia Jeremy i mimo, że uśmiecha się do niego, zerka na mnie. Uważam, że siedzenie w samotności na górze dobrze mi zrobi. Zapomnę o niektórych wydarzeniach, przemyślę pewne sprawy i odpowiem sobie na pytanie: czy rzeczywiście wolę Jake’a? i dlaczego mu to powiedziałam?
      Odwracam się na pięcie i idę prędko po schodach, przeskakując nad przeszkodami. Pokój jest wysprzątany, więc bez żadnego pohamowania rzucam się na stare łóżko. Sprężyny trzeszczą pode mną. Po chwili wpadam w dziurę i nie mogę się podnieść. Klnę cicho, upychając powstały dół poduszkami. Kładę się na plecach i zmuszam do drzemki, snu, czegokolwiek, byle zapomnieć o wszystkim.

     Budzę się cała zdrętwiała. Jest mi wyjątkowo niewygodnie i nie potrafię znaleźć wygodnej pozycji. Wiercę się i wiercę, aż zaczynają skrzypieć sprężyny, więc przestaję. Do moich uszu dochodzi głośny śmiech. Nie, to ryk. Mam wrażenie, że na dole roi się od dzikich zwierząt. Zastanawiam się co tak bardzo bawi moich drogich przyjaciół? Wychodzę cicho z pokoju, siadając na szczycie schodów. Chłopaki śmieją się i bełkoczą coś niewyraźne. Jeremy pali papierosy. Marszczę nos, schodząc niżej. Mam zamiar im wygarnąć i powiedzieć, że zachowują się jak banda dzikusów, ale powstrzymuję się, widząc turlające się po ziemi puste butelki po piwie. Wzdycham z rezygnacją, podchodząc bliżej.
     Jeff siedzi z boku i rozwiązuje krzyżówki. Nie obchodzi go to, co robią jego przyjaciele, a to co robię ja, tym bardziej.
     — Lily! — Jeremy unosi do góry butelkę, z której sączy piwo. Uśmiecha się, chcąc wstać z podłogi i do mnie podejść. Nogi plączą się pod nim. Łapie równowagę i opiera się plecami o ścianę.
     — Gdzie twoja koszulka? — pytam. Śmieje się delikatnie, nie trafiając szyjką butelki w usta. — A więc zamierzasz upić się, by nic nie pamiętać i latać nago po domu? Po moim trupie. Nie będę gonić cię z kocem — oznajmiam.
     — Nie jestem pijany, Stokrotko.
     Potyka się o dywan i leci na ścianę, klnąc siarczyście. Odwracam się, szukając wzrokiem Jake’a i orientuję się, że leży na ziemi i śpi. Moja wytrzymałość zostaje wystawiona na próbę.
      — Zdrowie wszystkich! — woła, unosząc piwo.
     — Zamknij się idioto — syczy Jeff, ściskając mocno krzyżówki i długopis. — Zamknij go na górze, bo w przeciwnym razie rano obudzi się bez zębów — zwraca się do mnie. Przytakuję, łapiąc pijanego Jeremiego pod ramię. Jest strasznie uparty, a ja nie mam siły, by ciągnąć go za sobą. Schody stanowią dla niego dodatkowe wyzwanie. Musi trzymać się ściany, by nie zlecieć.
     — Jesteśmy sami Różyczko — zauważa, wciąż sącząc piwo. Popycham go w stronę pokoju, żałując, że drzwi wypadły z zawiasów. Z chęcią zamknęłabym go w środku i sobie poszła. — Kwiatuszku — dodaje. Wywracam oczami.
     — Zamknij się — polecam. Uśmiecha się, pakując do łóżka. Wpada w dziurę, którą zrobiłam i nie może z niej wyjść. Klnie i wymachuje rękoma. Upuszcza pustą już butelkę, mamrocząc coś pod nosem. Zostawiam go na chwilkę, by zejść na dół i sprawdzić co z Jake’iem. Wciąż leży na podłodze. Pochylam się nad nim, nie wyczuwając woni alkoholu. Trącam jego ramię, a gdy to nie wystarcza by się obudził, potrząsam nim. Otwiera oczy i dźwiga się, lekko wystraszony. Uspokaja się na mój widok. Znów patrzy na mnie z troską. Chce ująć moją twarz, pewnie powiedzieć mi coś, ale ja nie chcę, nie jestem gotowa. Może moje serce wciąż jest puste? Szczerze mam taką nadzieję.
     — Dobranoc — mówię i składam na jego policzku szybki pocałunek. Następnie wstaję i uciekam z powrotem na górę.
     Chyba wolę towarzystwo pijanego Jeremiego.
     Wchodzę do pokoju, zatrzymując się nagle. Marszczę brwi, widząc na ziemi spodnie. Podnoszę je i oglądam. Nie było ich tu wcześniej. Cholera jasna.
     Patrzę na Jeremiego, który zwija się w kulkę. Okryty jest kołdrą, za co dziękuję w głębi ducha. Nie wiem jak zmusić go do założenia spodni i mam szczerą nadzieję, że ma coś jeszcze na sobie.
     — Lily, ja tak dziwnie się czuję — słyszę jego głos.
     — Załóż to — mówię, rzucając w jego stronę spodnie.
     — Czy mogę do ciebie mówić Kalafiorku?
     — Załóż spodnie — nalegam. Czuję się z każdą chwilą coraz mniej zręcznie. To przez to, że na moich ramionach siedzą diabełki i każą mi ściągnąć z niego kołdrę. I tak by tego nie pamiętał, bo jest pijany. Biorę głęboki wdech, powstrzymując się przed swoim szatańskim planem. To nie w porządku.
     — Lily, coś mi upadło — burczy, trząchając kołdrą. Wytężam wzrok, a wtedy orientuję się, że ma na sobie bokserki. Klnę i oddycham z ulgi jednocześnie. Wyrzuca pościel w górę,  po czym wciska rękę w dziurę w łóżku i wyciąga na wierzch małego, białego misia, który mieści mu się w dłoni. Ściska go mocno, po czym wstaje. Cofam się, bo przytłacza mnie jego wzrost.
     — Co to jest? — pytam.
     — To Jake’a — tłumaczy, chichocząc. — Zabrałem mu. To jego przyjaciel. Śpią razem i nigdy się nie rozdzielają. Są nierozłączni — dodaje.
     — Oddaj mi go — polecam, wyciągając przed siebie rękę. W tej samej chwili unosi misia do góry. Mogę skakać i się po nim wspinać, a i tak nie dosięgnę. Mam ochotę kopnąć go w czułe miejsce, ale fakt że nie ma spodni za bardzo mnie dekoncentruje. Cholera, przecież jest pijany! Rzucam się na niego i obalam na łóżko. Szarpiemy się, usiłując wyrwać sobie miśka. Podciągam rękawy i teraz walę go pięściami. Najpierw się śmieje, a potem pojękuje, osłaniając się przed moimi ciosami. Wciskam kolano między jego nogi, a wtedy wyje i łapie mnie prędko za ręce. Zrzuca mnie z siebie i unieruchamia. Wciskam palce w jego pierś, usiłując go od siebie odsunąć, ale jest to wyjątkowo trudne. Ile on może ważyć? Wpadam w dziurę, a on na mnie. Przypominam sobie, że drażniony pijany człowiek staje się bardziej agresywny.
     — Cholera jasna! — słyszę. Ktoś ściąga ze mnie Jeremiego. Jake. Kurczę, to Jake. Pochyla się nade mną i wyciąga na wierzch. Słyszę jak serce wali mu głośno. Ujmuje moją twarz, ogląda ją uważnie.
     — Kalafiorku.
     — Zamknij się kretynie! — Jake uderza Jeremiego. Cholera. Z pięści. W twarz. W nos. Tylko nie w nos! Nie potrafi zapanować nad krwotokiem. Rozmazuje krew na swojej twarzy. Jestem w tak wielkim szoku, że nie potrafię nic z siebie wydusić. To wszystko dzieje się za szybko. Dochodzi do mnie sens tych wydarzeń dopiero po krótkiej chwili.
     Jake podnosi z ziemi misia i chowa go prędko do kieszeni. Ja jednak widzę to bardzo dobrze i dokładnie. Ręce mu się trzęsą. Wyciera krew z pięści o swoją koszulkę. Oddycha z wielkim trudem. Patrzy na mnie, potem na Jeremiego, znów na mnie. Jestem niepotrzebnym elementem układanki, który mąci wszystkim w głowach.
     — Nie potrafię kochać — mówię tylko tyle, po czym ze łzami w oczach zbiegam na dół. Wypadam z domku, biegnąc przed siebie. Obejmuję mocno swoje ramiona, drżąc z zimna i przerażenia. Zapominam, że nie wolno mi tu przebywać. Na ulicę wychodzą mężczyźni. Chłopcy, faceci. Jestem tu jedyną dziewczyna. ktoś coś wykrzykuje, a po chwili wszyscy zaczynają mnie gonić jakbym była sarenką, a oni myśliwymi. Ktoś spuszcza psy z łańcuchów, a mi krew momentalnie odpływa z twarzy. Wrzeszczę. Pędzę z piskiem, jakby ktoś obdzierał mnie ze skóry. Nie wiem czy słusznie się boję. W ogóle niczego nie wiem. Jestem głupia, przytrafiają mi się same problemy!
     Potykam się i lecę na twarz. Za moment zostanę stratowana. Już czuję jak przebiega po mnie stado ciężkich facetów. Duszę się szlochem. Moje gardło zapycha niewidzialna gula. Nie mam nawet siły drżeć, ani błagać o litość.
     Czuję na sobie cień. Ktoś trąca mnie nogą. Moje mięśnie są tak zwiotczałe, że nie mam nawet siły się dźwignąć. Niech się dzieje co chce.
     — Nie żyje — słyszę. Reszta wzdycha ciężko.
     — Szkoda…
     — Byłoby fajnie…
     — I tak mi się nie podobała…
     Gdy myślę, że wszyscy odeszli, ktoś nagle pochyla się nade mną i podnosi. Szarpię się na próżno. Ktoś zatyka mi usta ręką i dźwiga na nogi. Czuję czyjś ciepły oddech na policzku. Działa na mnie uspokajająco. Odprężam się, zamykam oczy i oddycham powoli.
     — Szybko, musimy wrócić do domu — słyszę cichy szept przy swoim uchu. Jest to Jake. Jake, mój bohater. Przytakuję i nie mam nic przeciwko, gdy bierze mnie na ręce. Bo w jego objęciach nie tylko czuję się wyjątkowo, ale i taka się staję. Trzyma mnie mocno przy swojej piersi jak skarb. Drży. Czuję to. Może jest mu zimno? A może to ja tak na niego działam?
     Gdy przekracza próg domu, od razu dostaję gęsiej skórki na widok Jeremiego, który siedzi na kanapie, otulony w koc i przykłada do twarzy kawałek zimnego mięsa. Jeff kręci się wokół niego, ignorując jego jęki. Udaję, że go nie widzę. Wczepiam się w silne ramiona Jake’a, dając mu do zrozumienia, że jeszcze nie chcę go puszczać. Bo pragnę być przy nim, trwać w jego objęciu jak najdłużej.
     Wchodzi powoli po schodach, a ja przytulam go tak mocno jak potrafię, bo boję się, że zostawi mnie samą. Chcę chociaż pamiętać jak to jest rozpływać się w nim. Stopnie skrzypią pod nim. Zamykam oczy, bo nie chcę wiedzieć gdzie jestem. Pragnę za wszelką cenę zatrzymać czas.
     Czuję jak Jake siada na łóżku ze mną na swoich kolanach. Ujmuje moją twarz, a wtedy zalewam się łzami. Płaczę, bo czuję się potwornie. Łapię jego policzki, głaszczę je. Uwielbiam jego twarz. Jego oczy i wargi.
     — Lily — szepcze. Trzyma mnie mocno, a ja wciąż płaczę.
    — Chcę ci podziękować. Za wszystko co dla mnie zrobiłeś — mówię, wycierając łzy rękawem. Uśmiecha się i czeka. Daje mi chwilę czasu. Uspokajam walące głośno serce. Pochylam się i dotykam swoimi wargami jego wargi. To niesamowite, bo jeszcze nie tak dawno smakowały zupełnie inaczej.
     — Kalafiorku…
     Jake puszcza moje wargi. Oglądam się za siebie, widząc Jeremiego stojącego w drzwiach z mięsem na twarzy. Jest ubrany, na całe szczęście. Patrzy na mnie.
     — Musisz zawsze się wpieprzać, gdy mam ochotę pocałować Lily? — rzuca gniewnie Jake. Obrazili się na siebie?
      — Zaraz dostaniesz tym mięsem po mordzie — warczy. Jake uśmiecha się drwiąco, przyciągając mnie do siebie. Kładę ręce na jego piersi, chcąc zachować jednak dystans. — Przez ciebie Lily mogło się coś stać — dodaje. Jake wypuszcza powietrze z płuc. Napina się cały i przez przypadek ściska mnie trochę za mocno. Chcę wydostać się z jego ramion. — Przyleciałeś tu, rozwaliłeś mi nos i to wszystko bez żadnych podstaw! Wystraszyłeś Lily!
     — Ja ją wystraszyłem?!
     — Tak, ty!
      Podnoszę się, chcąc stąd wyjść, ale nie mogę za każdym razem uciekać. Jake staje naprzeciwko Jeremiego i teraz obaj popychają siebie, na początku niegroźnie.
     — Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi. Pomyliłem się.
     — Ja też.
     Bolą mnie ich słowa. Nawet nie zdają sobie sprawy jak bardzo.
     — Byłem pierwszy! To ja znalazłem Lily.
     — I co? Może to znaczy, że jest twoja? — prycha, uśmiechając się krzywo. — Słyszysz, Lily? Twój chłopak ubije każdego, kto stanie mu na drodze. Może jeszcze zamknie cię w klatce i będzie traktował jak kanarka? Chcesz tego?
     — Zaraz będziesz potrzebował więcej mięsa, jeśli nie przestaniesz!
     — Nie przestanę.
     Mięso upada na ziemię. Obaj szarpią siebie jak psy. To walka gigantów. Rzucają siebie na meble. Jeremy podnosi z ziemi krzesło i ciska nim w Jake’a. Na szczęście nie trafia. Odbija się od ściany i pęka. Nie mogę stąd nawet uciec. Mogę zostać stratowana.
     — Przestańcie! — proszę. Nie słuchają. Zaczyna mnie to irytować coraz bardziej. Czasami odzywają się we mnie instynkty pierwotnej Lily. Podwijam rękawy i dołączam się do bójki. Nie wiedzą przez chwilę co się dzieje, ani kogo atakować. Odpycham na bok Jeremiego i ląduję na Jake’u. Siadam na nim, łapiąc jego koszulę na piersi. Szarpnięciem podnoszę go do pozycji siedzącej.
     — Jestem prostą dziewczyną, która nie szuka księcia z bajki, więc do cholery jasnej, przestańcie się o mnie lać! — krzyczę. Jeremy unosi ręce w obronnym gęsie, a Jake wytrzeszcza oczy. Wygląda na wystraszonego. — Ale z was dupki! Jesteście siebie warci, idioci, cholera! — klnę, dźwigając się. Otrzepuję ręce o spodnie i wychodzę. Mam zamiar trzasnąć drzwiami, ale niestety stoją oparte o ścianę, więc tylko tupię nogą i zbiegam po schodach.
   
     Krążę po pokoju, ignorując towarzystwo Jeffa. Jestem zła i lepiej niech nikt mi nie staje na drodze, bo zabiję. Jeremy i Jake zachowują się jak psy, a ja kurcze czym jestem? Szynką, za którą są wstanie odgryźć sobie łby? Idioci. Mam ochotę cofnąć czas do momentu gdy moja matka mnie urodziła i powiedzieć jej, że jej dziecko będzie miało w życiu dużo problemów i lepiej odebrać mu życie. Czuję jak czyjeś ostre szpony zaciskają się mocno wokół mojego serca. Ból jaki odczuwam rozpływa się. Ja po prostu nie jestem w stanie o tym dłużej myśleć.
     Mam zamiar zostawić chłopakom wiadomość, w której to żegnam się z nimi i piszę, że moje życie nie ma sensu. Nie chcę się ukrywać, ani wędrować od kryjówki do kryjówki. Mam dość strachu. Muszę wykorzystać fakt, że moje oczy tak wyglądają. Może są przekleństwem, a może mnie uratują?
     Patrzę w stronę schodów, zastanawiając się czy Jake i Jeremy wciąż żyją i co robią? Rozmawiają? Przepraszają się, a może dalej okładają jak małe dzieci? To idealny moment, by stąd iść. Narzucam na głowę kaptur, upychając pod niego włosy. Słabe przebranie, ale nie jestem w stanie wymyślić czegoś lepszego. Nawet z daleka widać, że jestem dziewczyną. Zerkam na Jeffa, który wciąż rozwiązuje krzyżówki. Nie patrzy na mnie. Czy w ogóle zdaje sobie sprawę, że stoję tuż obok? Nabieram powietrze do płuc i naciskam klamkę, pchając prędko drzwi. Wybiegam na zewnątrz, ginąc w ciemnościach. Potykam się o własne nogi, wpadam na płotki. Pędzę w stronę lasu.
      Przypominam sobie o występowaniu w lasach niebezpiecznych gatunków zwierząt takich jak wilków czy niedźwiedzi i przez moment analizuję i oceniam swoje szansę w starciu z którąkolwiek z tych bestii. No cóż, bez względu na to z kim przyjdzie mi walczyć, mam zero szans na przeżycie.
     Jak ja nienawidzę biegać! Moja energia spada. Zwalniam, ograniczając się do marszu. Oddycham głęboko, łapiąc hausty powietrza. To męczące zajęcie. Opieram się o pień drzewa i odpoczywam kilka chwil. Wioska, którą opuściłam wydaje się nędzna i aż dreszcz przebiega mi wzdłuż kręgosłupa. Jestem coraz bardziej pewna, że zgubię się w lesie, gdyż w ogóle go nie znam. Jest ciemno i głucho, a jedyną osobą, która wydaje jakieś dźwięki jestem ja. Może moje hałasowanie wypłoszy wszystkie zwierzęta?
    Obejmuję mocno swoje ramiona, czując jak temperatura gwałtownie spada. Trzęsę się, nie panując nad tym. To silniejsze ode mnie. Myślę jakby to było móc wygrzać się przed płonącym kominkiem albo wziąć gorącą kąpiel. Odpływam, wyobrażając sobie ciepłe łóżko.
     Powracam na ziemię dopiero wtedy, gdy w oddali zauważam światło. Biegnę w jego kierunku, bo przecież niedźwiedź nie będzie spacerował po lesie z latarką. To musi być człowiek! Wymachuję rękoma, by zwrócić na siebie uwagę, krzycząc na pomoc. Tak wiele czynności nie pomaga mojej koncentracji. Potykam się i ląduję na ziemi z głośnym jękiem. Słyszę kroki. Ktoś łapie mnie za ramiona i potrząsa nimi. Mamroczę coś jedynie, bo ból otępia mój umysł. Chyba jestem bezpieczna, a tak przynajmniej mi się zdaje.

.
.
.
.
.
.
template by oreuis